niedziela, 30 grudnia 2012

Inny stan umysłu

Właściwie nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie piszę tego bloga w innym miejscu niż dom. Takie pytanie zadała mi niedawno małżonka, gdy planowaliśmy jakiś niedzielny wypad.
- Ale najpierw napiszę bloga. - stwierdziłem.
- A czy ty nie możesz tego bloga pisać wcześniej? Na przykład w pracy, w wolnej chwili?

Ba! Sęk w tym, że właśnie nie mogę. Wiem, bo kilka razy próbowałem. W pracy, jak to w pracy, wolne chwile zdarzają się jak każdemu, ale tworzyć kolejnych opowieści o wsi anielskiej nie umiem i już. I nie chodzi o to, że ktoś przeszkadza, albo że szef łypie zza okularów. Chodzi o... no właśnie. Tak jak napisałem wyżej, nie potrafię tego dokładnie nazwać.

Tu, na wsi anielskiej, jestem po prostu w innym stanie umysłu. To się zaczyna zaraz za zjazdem z gościńca, czyli drogi krajowej nr 94 zwanej przez miejscowych właśnie gościńcem. Skręcam w lewo, przede mną jeszcze pięć kilometrów wąskiego asfaltu wiodącego od wzgórza do wzgórza. Wzniesienia i doliny ciągną się po horyzont, przy dobrej pogodzie widać oddalone o sto kilometrów Tatry. Prawa noga sama schodzi z pedału gazu, oczy chłoną widoki, które znają przecież na pamięć, wzburzony, zmęczony i zirytowany całym dniem umysł zaczyna się uspokajać. Te pięć kilometrów to jak stara szafa, przez którą wkracza się do Narnii.

Oczywiście, że na wsi anielskiej zdarza mi się denerwować. Bywa, że nawrzeszczę na rozbrykane dzieciaki, cisnę brzydkim słowem w młotek, którym walnąłem się w palec, kopnę świeży kopiec kreta, a potem ryknę ze złości na siebie, bo taką rozkopaną ziemię zbiera się jeszcze trudniej. Krótko mówiąc wieś anielska to nie jest narkotyk, który wpędza umysł w sztuczną nirwanę.

A może jednak jest...Bo dlaczego tu złość mija po krótkim spojrzeniu na ogród? Skąd te głębokie westchnienia naszych gości, którzy wysiadając z samochodu zamierają na kilka sekund, zaciągają się powietrzem i wydychają je razem z całym napięciem, które przyjechało z nimi z miasta? No i jakim cudem moje opowieści muszą powstawać tu, bo poza wsią anielską kompletnie się nie kleją?

Moja córeczka siedzi obok mnie, całkowicie pochłonięta pisakami i kolorowanką.
- Tata, zobacz!
Odrywam wzrok od ekranu. Zosia uśmiecha się od ucha do ucha na fioletowo, w ręce ściskając mokry od śliny pisak. Czuję gwałtowny wzrost ciśnienia, lada moment eksplozja................ a jednocześnie stoję z boku i chłodnym wzrokiem obserwuję własną reakcję, by ją tu dokładnie opisać. Ciśnienie, kompletnie zdezorientowane, wycofuje się rakiem. Sięgam po chusteczkę i z uśmiechem ścieram ślady przestępstwa. I tak to tu mniej więcej działa.

niedziela, 23 grudnia 2012

Czarno-biały świat

Dokładnie taki. Bez żadnych innych kolorów. Żadnych zieleni, czerwieni, żółci. Tylko czerń, biel i dwie setki odcieni szarości. Taki jest w tej chwili świat z mojej perspektywy: siedzę w fotelu przy oknie, laptop na kolanach, kawa z mlekiem (tym prosto od krowy) na stole, delikatna muzyczka z głośników. Powinienem skupić się na tekście, ale głowa co chwila odwraca się w stronę czarno-białego świata, a myśli błyskawicznie przechodzą w stan uśpienia. W dodatku do karmnika właśnie przyleciało całe stado dzwońców dołączając do kilkunastu wróbli i sikorek - obserwowanie ich awantur, przepychanek i bójek dodatkowo odciąga mnie od pisania.

Świat zrobił się czarno-biały dwa dni temu, gdy nagle wszystko pokryło się szronem. Grubym na centymetr, otulającym każdą ciemnozieloną igłę sosen, każde płowożółte źdźbło uschniętej nawłoci, każdą czerwoną kulkę jarzębiny, wszystkie czterdzieści trzy burobrązowe kopce kreta, które wyrosły od zeszłego weekendu, gdy w pocie czoła i bólu krzyża usunąłem pięćdziesiąt siedem poprzednich. Szron osiadł na ceglastoczerwonych dachówkach okolicznych domów, na płotach (każdy w innym kolorze), na bezlistnych gałęziach wszelkich drzew i krzewów, które (człowiek uświadamia sobie takie rzeczy, gdy nagle nikną mu sprzed oczu) o tej porze roku są zaskakująco kolorowe: od niemal czarnych pni orzechów przez brązowo-zielone pnącza róży wijącej się na płocie, po beżowe gałązki azalii.

Ha! I niech mi ktoś teraz powie, że faceci nie znają się na kolorach!

Szron stłumił też dźwięki. Gdy np. kroczę drogą, to słychać jedynie skrzypienie butów na śniegu. Ale nie takie ostre i lśniące jak w słoneczny mróz, ale miękkie i natychmiast niknące. Poza tym cisza, że aż uszy bolą. Nie słychać żadnych odgłosów z podwórek, żadnego gdakania kur, ryczenia krów,  szczekania psów. Nawet jeśli któryś wyjrzy z budy i warknie z obowiązku, to dźwięk przeleci kilka metrów i spadnie na ziemię, jak śrutem trafiony.

Muszę kończyć. Kot zaraz wskoczy mi na klawiaturę żądając stu procent uwagi... dqwjuw#&qid jGEiuwqdhU$%:P Scias dkdk

WESOŁYCH ŚWIĄT!!!!!!!!!!!!


niedziela, 16 grudnia 2012

Pogawędki przez płot

- A dokąd to?
- A po jajka!
- A dokądże wy po te jajka idziecie!?
Zamieramy z małżonką na pięć długich sekund i, patrząc sobie w oczy, usiłujemy odpowiedzieć panu Józkowi na to kompletnie zaskakujące pytanie.
 - No... tam! - wykrzykujemy zgodnie, wskazując wyciągniętymi dłońmi ogólny kierunek, i wybuchamy śmiechem. Bo faktycznie - pytanie pana Józka uświadomiło nam, że nie znamy ani numeru domu, ani nazwiska gospodarza, od którego któryś rok z rzędu kupujemy świeże jaja. Zwykle odbieramy je wracając autem z zakupów, wczoraj postanowiliśmy, że zrobimy sobie spacer. A ten jak zwykle wiąże się z pogawędką przez płot.

Wczoraj mieliśmy trochę szczęścia, bo zimą na podwórkach pustki. Za to w sezonie nie ma szans, by przejść przez wieś w milczeniu.

- A dokąd to?
- A przejść się trochę.
- No! Ładna pogoda.
- Pięknie jest, grzech w domu siedzieć.
- A pewnie, pewnie... ale deszcz to by się przydał, nie?

Zwykle pogawędki przez płot są kompletnie niezobowiązujące. Ot, dwa - trzy zdania o pogodzie, które tak naprawdę znaczą "miło was widzieć, fajnie, że jesteście". Czasami jednak, jeśli natkniemy się na sąsiada, z którym utrzymujemy bardziej zażyłe stosunki, na zwykłej pogawędce się nie kończy.

- Sąsiad, a chodźże tu na chwilę!
- Co jest?
- Chodź, chodź. Muszę ci coś pokazać.
- Co tam masz, sąsiad?
- Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałeś, chodź!
Zaintrygowany wkraczam na podwórko i drepcę za sąsiadem przez korytarz do kuchni. Sąsiad z figlarną miną otwiera lodówkę i wyjmuje dwie butelki piwa:
- A widziałeś ty kiedy tak pięknie oszronione flaszki?

Szczerze mówiąc bardzo często gdy wybieram się na spacer, to wcale nie po ruch i świeże powietrze, ale w nadziei na miłą pogawędkę przez płot...

niedziela, 9 grudnia 2012

Zima na wsi

Zima na wsi wygląda tak:




lub tak:








lub jeszcze tak:






I są to trzy powody, dla których wolę zimę na wsi od tej w mieście. Jest ich o wiele,wiele więcej, ale te trzy są moje ulubione.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyprawy

Im dłużej mieszkamy na wsi, tym bardziej Wyprawy nam smakują - zgodnie z zasadą, że każdą rzecz docenia się tym bardziej, im trudniej jest ją zdobyć.

Gdy mieszczuchowi zachce się pójść do kina/teatru/muzeum/knajpy/na koncert/do znajomych lub w jakiekolwiek inne ciekawe miejsce, to po prostu idzie. Wsiada w auto lub w autobus i jedzie, a czasem to nawet spacerem dojdzie. O powrót się nie martwi, bo zawsze zdąży na ostatni kurs, a w ostateczności weźmie taksówkę. A jak się mieszczuchowi odwidzi, to się nie przejmuje, bo przecież mieszka na tyle blisko, że zawsze może pojechać następnego dnia. Inna sprawa, że mieszkanie w mieście rozpieszcza i często zamiast iść, mieszczuch zostaje w domu w myśl zasady "jutro". Gdy jeszcze mieszkałem w Krakowie, to do Muzeum Narodowego miałem kwadrans spacerem. Za blisko. "E... przecież nie ucieknie" - myślałem sobie, w związku z czym nie odwiedziłem szacownego gmachu ani razu. Uczyniłem to dopiero po wyprowadzce na wieś.

Wyprawa do miasta wiąże się z o wiele większym wysiłkiem, niż można by się spodziewać. I bynajmniej nie chodzi o odległość. "Co to jest, te kilka kilometrów więcej." - myślałem jeszcze w trakcie budowy domu. Fizycznie to rzeczywiście niewiele. Do granic Krakowa jadę mniej niż pół godziny, czasami pokonanie Alei Trzech Wieszczów zabiera więcej czasu! Sęk w tym, że to nie odległość jest barierą, a własna psychika. Bo gdy człowiek wraca z pracy pokonawszy te trzydzieści kilometrów, to na myśl, że ma to zrobić jeszcze raz, wzdycha głęboko i zwala się z książką na kanapę (zimą), lub chwyta za łopatę i idzie do ogrodu (latem). Przez pierwsze pół roku po przeprowadzce jeszcze się nie dałem: popołudniami wsiadałem w auto (sam lub z rodziną) i dawaj w miasto. Wkrótce jednak wieś anielska pokonała światła wielkiego miasta i zmieniła wypady w Wyprawy.

Co wyszło nam zdecydowanie na dobre. Im rzadsze są Wyprawy, tym bardziej nam smakują. Niegdyś banalne cappucino w kawiarni, powiedzmy na Królewskiej, teraz stało się ucztą, której najdrobniejszy element celebrujemy z całą uważnością, na jaką nas stać. Niespieszny spacer, wkroczenie do przytulnego wnętrza, wybór stolika, przegląd menu, rozmowa z kelnerem, crème de la crème wyprawy czyli KAWA, której smakowanie można rozebrać, niczym fraktale, na nieskończenie drobne elementy, począwszy od docenienia wzorku z mleka ułożonego przez zmyślnego baristę, skończywszy na dyskretnym wylizaniu filiżanki. Dalej: rozmowa, błądzenie wzrokiem po wnętrzu i zerkanie przez okno na ulicę, lektura świeżej gazety, jeśli akurat taką mamy wolę i tak dalej, i tak dalej, a wszystko ze świadomością, że następna taka okazja zdarzy się nie wiadomo kiedy.


- Kochanie, ruszamy się do miasta? - rozochocony powyższym tekstem zwracam się do małżonki.
- A może zaprośmy kogoś do nas... - odpowiada małżonka po kilku sekundach namysłu.

niedziela, 25 listopada 2012

Tanio i drogo

Na wsi pod pewnymi względami żyje się taniej niż w mieście, a pod innymi drożej. Tę niewątpliwie  odkrywczą tezę najlepiej zilustrować przykładami.

Pamiętam pierwszą po przeprowadzce wymianę opon na zimowe. Nauczony doświadczeniami Krakowa, spodziewałem się kilku-, kilkunastosamochodowej kolejki, zwłaszcza, że zima nastała nagle, więc warsztaty nawiedziło pospolite ruszenie. Pakuję do auta termos z herbatą, książkę i jadę do wulkanizatora przy gościńcu (gościńcem miejscowi zwą drogę krajową 94 z Krakowa do Olkusza, w połowie której leży moja wioska). Zajeżdżam, a tu pustki! No, prawie - przede mną jedno auto, które właśnie zmienia obuwie. Jedno! Gdy przez 15 minut czekałem na swoją kolej, za mną ustawił się kolejny kierowca i to wszystko. Druga niespodzianka, jeszcze bardziej miła, nastąpiła, gdy doszło do płacenia:
- Czterdzieści. - powiedział wulkanizator.
- ??? - uniosłem brwi w niemym zdziwieniu.
- Czterdzieści złotych. - powtórzył wyraźniej.
To było kilka lat temu. W tym roku zapłaciłem pięćdziesiąt - wciąż mniej więcej dwa razy mniej, niż w Krakowie, nie licząc oszczędności na czasie.

To samo dotyczy wszelkich napraw auta. W okolicy jest kilka warsztatów, część z nich miałem okazję odwiedzić. Najfajniejszy jest niewielki warsztacik ukryty w jednej z sąsiednich miejscowości. Nawet szyldu nie ma - właściciel naprawia auta z polecenia i na brak klientów zupełnie nie narzeka. Nie dziwi mnie to ani trochę: jest solidny, blisko dwa razy tańszy niż warsztaty w Krakowie (miałem okazję naprawić u niego dokładnie to samo, co wcześniej w jednym z podwawelskich warsztatów), a w dodatku jest przesympatycznym gawędziarzem, u którego czas naprawy nie dłuży się ani trochę. Krótko mówiąc, jeśli chodzi o serwis auto-moto, wszystkim mieszczuchom polecam warsztaty poza murami miasta.

Gorzej, jeśli chodzi o ceny, jest z jedzeniem. Bo na jakość zaopatrzenia nie narzekam. Wśród kilkunastu okolicznych sklepów spożywczych wyróżniają się prawdziwe delikatesy prowadzone przez małżeństwo pasjonatów, które do swego sklepu potrafi sprowadzić oliwę truflową, dziesięcioletnią whisky czy świeże figi! Wszyscy moi miejscy goście, których tam zaprowadzam, otwierają buzie ze zdumienia. Niestety i w nim, i tak naprawdę w każdym sklepie w okolicy jest drożej niż w mieście. Transport kosztuje... Inna sprawa, że w mieście nie kupię mleka prosto od krowy, jaj od kur, które całe życie chodzą gdzie chcą, ani tychże kur na rosół. To znaczy pewnie kupię, ale za jaką cenę. No i bez stuprocentowej pewności, że towar jest zgodny z opisem.

Z innych rzeczy:
- woda jest śmiesznie tania,
- wywóz śmieci drogi jak jasny gwint,
- paliwo (w okolicy są dwie stacje, prywatna i markowej sieci) jest mniej więcej w tej samej cenie co w mieście,
- ubrania i buty są zdecydowanie tańsze, ale że jest tylko jeden sklep z ciuchami, więc wybór niewielki,
- kwiaty... kurczę, nie mam pojęcia ile kosztują kwiaty ani u mnie, ani w mieście... Małżonka kiwa głową i wzdycha...
- knajpy: o niebo taniej jest w barze Acapulco, za to w położonym przy gościńcu, zrobionym na błysk zajeździe jest co najmniej tak drogo jak w dobrej krakowskiej restauracji. Ale też miejscowi rzadko się tam stołują,
- niedaleko jest też magazyn z zaopatrzeniem rolniczym: nawozy, części do maszyn itp. Ale siłą rzeczy nie da się porównać jego cen z miastowymi...

Tę listę można by wydłużać i wydłużać. Za pewne rzeczy płacimy drożej w mieście, inne kosztują mniej. Suma... dla mnie w sumie nie jest ważna. Nie dla pieniędzy wyprowadziłem się z miasta, a największych zalet życia na wsi kupić się nie da.

A na sam koniec jedna z większych zagadek, na jakie natrafiłem po sprowadzeniu się w tę okolicę: dlaczego bus z Olkusza do Krakowa kosztuje trzy razy drożej niż bus z Olkusza do Katowic, skoro odległość, jaka pokonuje, jest dokładnie taka sama?  

niedziela, 18 listopada 2012

Po mleko

 - Kochanie, kto pójdzie po mleko?
Klepiąc się ręką w czoło odrywam się od swojego zajęcia, przez chwilę wznoszę wzrok ku górze, a potem zaglądam małżonce głęboko w oczy. Małżonka ani myśli odwracać wzroku. Próba sił trwa długie sekundy...

Ta scena powtarza się w każdy czwartek wieczorem, kiedy to któremuś z nas nagle przypomina się, że trzeba odebrać zamówione u gospodarza mleko. Świeżutkie, jeszcze ciepłe mleko prosto od krowy, z którego można zrobić wszystko to, czego się nie da zrobić z UHT: można takie mleko zostawić na parapecie i poczekać aż skwaśnieje. Kwaśne można wypić, albo przerobić na twarożek. Można je zagotować, ostudzić i zebrać gęstą jak smoła śmietanę, która następnie zupę pomidorową zmienia w czystą poezję. Można takie mleko przerobić na domowej roboty masło, jeśli się potrafi. My nie potrafimy, delektujemy się samą możliwością. Wreszcie można je po prostu wypić, ciesząc się tak smakiem, jak świadomością, że wchłania się samo zdrowie. Wszystko można, tylko najpierw trzeba to mleko odebrać.

Gdy jest ciepło, to w sumie żaden problem: oparty o ścianę rower zawsze jest gotów na przejażdżkę. Gorzej późną jesienią lub zimą, gdy domowe ciepełko trzeba zamienić na mżawkę, ulewę, wietrzysko, śnieżycę, błoto lub trzaskający mróz. Gdy trzeba okutać się grubą kataną, szalem, czapą i rękawicami, wzuć ciężkie buty i ruszyć w ciemność. Stąd owa próba sił między mną a małżonką. Żadnemu z nas się nie chce, każde wolałoby wypchnąć to drugie na jesienną pluchę.

Tym razem to ja spuszczam wzrok, doszedłszy do wniosku, że po całym dniu przy komputerze przechadzka dobrze mi zrobi. Za furtką, po chwili wahania, skręcam w prawo w kierunku skrótu przez pole. W słabym świetle latarki ("znów trzeba zmienić baterie"), omijam co większe dziury i kępy traw kierując się ku oddalonym o kilkaset metrów chałupom. Osłaniam twarz od zacinającej mżawki i klnę kartoflany klimat, w którym przyszło mi żyć. Po chwili dopadam chałup, które osłaniają mnie od wiatru. Przynajmniej tyle. Zaczyna się za to ujadanie kundli. Ich alarm to mechanizm samowzbudzający: kolejne azorki dołączają się do chóru nie znając przyczyny jego powstania. Psi jazgot towarzyszy mi do samego celu: wchodzę na jedno z podwórek, gdzie na kuchennym parapecie czekają na mnie dwie plastikowe butelki po mineralnej wypełnione po korek świeżo udojonym mlekiem.

Wracam okrężną drogą przez wieś, przedkładając psie głosy nad wichurę. Mijam kolejne chałupy, większość okien zupełnie ciemna, w niektórych łyska telewizor, czasem ktoś oświetli kuchnię by zaparzyć herbaty. Na drodze kompletne pustki. W końcu wpadam do ciepłego przedsionka, z ulgą odgradzając się drzwiami od deszczu i wietrzyska. Zdyszany, zaczerwieniony, przemoczony i... wypełniony euforią, w którą zamieniło się całe wchłonięte przeze mnie świeże powietrze.

- Wiesz, mówię do małżonki, w sumie to bardzo fajnie, że dziś przegrałem!

niedziela, 11 listopada 2012

Dwie pory roku

Rok na wsi dzieli się nie na cztery, ale na dwie pory roku: domową i ogrodową. Ta pierwsza obejmuje okres od późnej jesieni do końca wczesnej wiosny, druga rozciąga się od momentu, gdy zrobi się na tyle ciepło, że życie codzienne przenosi się na taras i do ogrodu, do chwili, gdy jest na to zbyt zimno.

Obie pory roku dzielą dwie cezury. O wiosennej pisałem tutaj, zimowa, która właśnie dobiega końca, obejmuje:

- czyszczenie tarasu z letnich sprzętów, które należy wtaszczyć na strych. Stół z porozkręcanymi nogami, sześć składanych krzesełek z czterema poduchami ("Kochanie, a może dokupimy wreszcie te dwie brakujące poduchy, co?"), dwa tuziny utytłanych w piachu i błocie wiaderek, łopatek, ciężarówek i traktorów z przyczepami (ich czyszczeniem zasadniczo powinny zająć się dzieci, ale że po takim czyszczeniu jest jeszcze więcej czyszczenia, więc robimy to wspólnie), hamak oraz doniczki z pelargoniami (ponieważ pelargonie na strychu zmarzną, więc na zimę przenosimy je do salonu, w którym anektują sporą część podłogi). Taras należałoby następnie gruntownie wyszorować, przeważnie jednak sprawę czyszczenia załatwia miotła.

- wyrwanie lub wykopanie wszystkich wydziobanych przez ptaki słoneczników, oklapłych po pierwszych przymrozkach nasturcji, uschniętych aksamitek (w mojej rodzinie zwanych turkami), z których najpierw należy wydłubać nasiona, a także trzystu dwudziestu sześciu innych kwiatuszków, krzewuszków i drzewuszków bez szans na przetrwanie zimy. Większość z nich nie nadaje się na kompost, w związku z czym należy:

- rozpalić ognisko. Co jest czynnością tym bardziej frustrującą, im bardziej wilgotne są stare dechy, które służą do rozniecenia ognia. W tym roku były wściekle wilgotne: wielka sterta na pół zgniłych słonecznikowych łodyg wciąż piętrzy się w rogu i jeśli czegoś nie wymyślę, to dotrwa do wiosny.

- przekopanie warzywnika połączone z gruntownym jego pieleniem. Moja dyskopatia za każdym razem daje do zrozumienia, że więcej na takie numery nie da się nabrać. Zawsze zdecydowanie przyznaję jej rację, przeganiając myśli o wiosennym wkopywaniu kompostu.

- wyczyszczenie kosiarki do trawy z grubej na dwa centymetry warstwy zielonej miazgi. Kosiarkę następnie należy wtaszczyć na strych.

- na strych wędruje również ogrodowy wąż długości co najmniej sześćdziesięciu metrów. Należy przy tym pamiętać o uprzednim wylaniu z niego wody, bo jeśli się tego nie zrobi, to zaleje ona podłogę w wiatrołapie wraz ze stojącymi na niej butami. O pozbyciu się wody z węża pamiętam średnio co drugi rok...

- grabienie liści z coraz większych drzewek owocowych; systematyczne usuwanie krecich kopców (przez całe lato kret był dla nas łaskawy, bydle przypomniało sobie o nas miesiąc temu i od tej pory codziennie obdarza nas kilkoma nowymi Wezuwiuszami. Najczulej wspominam ten pod kłującym jałowcem); owinięcie drzewek i krzewów słomą, żeby zimą nie zmarzły; przeniesienie wszystkich pustych już donic i doniczek oraz wszelkich łopat, grabi, wideł i haczek do kanciapy, od tej pory jej nieopatrzne otwarcie grozi wściekłym atakiem piramidy spiętrzonych klamotów.

- wtaszczenie na strych naszych i dziecięcych rowerów, zamknięcie klapy, otwarcie jej, wtaszczenie wszystkich innych rzeczy, o których wcześniej zapomnieliśmy, zamknięcie klapy, otwarcie jej, wniesienie letnich kurtek i zniesienie zimowych futer, zamknięcie klapy, otwarcie jej, zniesienie szufli do śniegu, zamknięcie klapy. O sankach pamiętałem, ale nie ma jeszcze śniegu, niech czekają.

Ufffffffff... Nie mogę doczekać się zimy. Odśnieżanie to JEDYNA ciężka praca fizyczna, która mnie wtedy czeka.


- Kochanie! - z korytarza dosięga mnie głos małżonki - A zniosłeś ze strychu zimowe buty?

niedziela, 4 listopada 2012

Kury sąsiada

W filmie American Beauty Sama Mendesa jest taka scena, gdy bohaterowie oglądają wirującą na wietrze plastikową torbę. Poruszana wiatrem torebka wznosi się, opada i kręci piruety na pokrytym opadłymi liśćmi placu, w tle delikatne fortepianowe plumkanie... Krótka chwila i zupełnie się w tej scenie zatracamy. Hipnoza w stanie czystym.

Dokładnie to samo uczucie ogarnia mnie, gdy wpatruję się w kury sąsiada, które nagle zainteresowały się naszym ogrodem. Przez blisko sześć lat, od kiedy zamieszkaliśmy na Dołkach, kury kompletnie nas ignorowały. Owszem, urządzały regularne wycieczki na drogę (na szczęście dla nich niezbyt ruchliwą) i na okoliczne pola, ale przenigdy nie zaglądały na nasze podwórko, mimo że brama często stoi otworem, a nawet, jeśli jest zamknięta, to i tak mogłyby swobodnie przejść pod nią. I nagle kilka tygodni temu, zupełnie nie wiadomo dlaczego, kury nas polubiły. Odwiedzają nas teraz codziennie by niespiesznie zlustrować całe nasze obejście w poszukiwaniu swoich smakołyków.

Moją pierwszą myślą było: sio kury!, albowiem naturalną konsekwencję ich spacerów stanowią białozielone miny rozsiane po całym trawniku, mocno obniżające przyjemność chodzenia po nim boso. Kilka razy pogoniłem kury z powrotem na drogę, ale one, głośno wygdakawszy swoją dezaprobatę, za każdym razem wyczekały, aż zniknę z pola widzenia, i wracały. Aż któregoś razu, zamiast biegać za nimi z rozpostartymi ramionami, zacząłem je obserwować: jak z wolna kroczą po trawie, jak wpatrują się w nią to jednym, to drugim okiem, jak nagłym ruchem wydziobują z niej robaka... i wpadłem. Banalne kurze spacery okazały się równie hipnotyzujące, co najpiękniejszy górski czy leśny krajobraz. Więc gdy tylko kury pojawiają się na naszym podwórku (i gdy dzieciaki akurat nie wchodzą mi na głowę), siadam w oknie i wypuszczam umysł na wspólną z nimi przechadzkę...

niedziela, 28 października 2012

Wjazd na podwórko

Żeby wjechać na moje podwórko, należy pokonać drobne wzniesienie. Ot, kilka metrów pod niewielką górkę, której w codziennej praktyce zupełnie się nie zauważa, tyle wysiłku, co pokonać rampę dla wózków przy osiedlowym sklepiku. Chyba że zrobi się ślisko, wtedy owe kilka metrów z drogi wiodącej wzdłuż frontowego płotu staje się wyzwaniem. Bo żeby wjechać w bramę, trzeba nie tylko pokonać owo wzniesienie, ale jeszcze skręcić pod kątem prostym.

Problem pojawia się zwłaszcza w czasie odwilży, gdy zwały śniegu zmieniają się w breję, a grunt, z wierzchu rozmiękły, niżej wciąż zmarznięty i nieprzyjmujący ani kropli wody, pokrywa się kilkucentymetrową warstwą błota. Wtedy koła mielą w miejscu jak szalone, a czerwieniejący na twarzy kierowca kurczowo ściskając kierownicę pochyla się do przodu w irracjonalnej próbie wsparcia auta w wysiłku. Niekiedy się uda: samochód centymetr po centymetrze czepia się gruntu i w końcu wjeżdża na płaską równinę podwórka. Motor z ulgą wraca na wolne obroty, a kierowca opada na fotel. Błoto na bokach auta sięga dachu. Częściej po kilku próbach rezygnujemy i parkujemy na zewnątrz, wzdłuż płotu.

W tym roku na podwórku wreszcie pojawiło się utwardzenie. Jeszcze nie skończone, na razie warstwa gruzu przykryta drobnym kamykiem tworzy podkład pod kostkę brukową, którą mam zamiar położyć w przyszłym roku (tere-fere-kuku, jak znam życie, to stanie się to nie wcześniej niż za pięć lat, chyba że trafię w totka). Jednak po minionych pięciu latach taplania się w błocie jesteśmy w fazie rozkoszowania się możliwością dojścia z domu do auta w czystych, nieupapranych błotem butach. Ale podwórko to jedno, a wjazd na nie - drugie. Wjazd nadal będzie nieutwardzony z powodu, o którym pisałem tutaj.

Zima nadciąga. Biorę głęboki wdech...

niedziela, 21 października 2012

Bracia Dusza

Ekipa górali, która stawiała nasz dom, nie wypiła w trakcie budowy ani kropelki alkoholu z wyjątkiem jednej sytuacji, której byłem sprawcą. To znaczy sprawcą była taka jedna, która wtarabaniła się naszym autem do rowu. "To był moment..." - tłumaczyła się potem owa osoba z miną skruszoną.

- Panowie, pomożecie? - rzuciłem w stronę ekipy, która, odłożywszy na bok narzędzia, z wyraźnym zainteresowaniem śledziła przebieg wydarzeń.

Oczywiście, że pomogli. Czterech chłopa wytarło dłonie o spodnie, leniwym krokiem podeszło do auta, zaparło się i wypchnęło je na asfalt tak lekko, jakby zrobione było z dykty. Tylko poczerwieniałe twarze zdradzały wysiłek.
Pognałem do sklepu po piwo. Widok oszronionych butelek wywołał ożywienie, ale, uwaga, nie takie, jakiego można by się spodziewać. Uśmiechy niepewne, piwo brane z wahaniem, aż w końcu wszyscy utkwili pytający wzrok w szefie. Pan Tadek milczał przez trzy długie sekundy.
- No dobra, przerwa - rzucił w końcu, uznawszy, że skoro stawia inwestor, to odmówić nie wypada. 

Ekipa braci Dusza to ewenement. Znalazłem ich... przez internet, wpisawszy w wyszukiwarce hasłu "domy z drewna". Wyskoczyli wcale nie na pierwszym miejscu i nawet nie na pierwszej stronie. Ale jako pierwsi po kilku minutach rozmowy przez telefon zaprosili nas na budowę: "Co będziemy gadać na sucho, przyjedźcie i pooglądajcie".
Veni, vidi, vici. Moim zwycięstwem było znalezienie najporządniejszej ekipy budowlanej pod słońcem. Każdy kto kiedykolwiek stawiał dom wie, że największa mordęga i niewysychające źródło stresu to pilnowanie, żeby ekipa czegoś nie schrzaniła. A ekipa, której wisi, że wznosi nasze wymarzone gniazdko, przeważnie chrzani, bo chce jak najszybciej skończyć, żeby jechać na następną robotę (którą też zapewne schrzani), bo po co jest projekt, skoro oni wiedzą lepiej, bo to, bo tamto, bo siamto. Budowlańcy pozwalają sobie na tym więcej, im bardziej wyczują, że nie znamy się na stawianiu domów i nie wiemy czego dopilnować.

Firma braci Dusza to całkowite tego zaprzeczenie. I mógłbym się tu podać kilka stron przykładów, ale myślę, że wystarczy jeden. Zwykle na budowie było ich kilku: trzech, czasami pięciu, z rzadka ośmiu... Jednak gdy przyszło stawiać więźbę dachową, zjawiło się ich kilkunastu. Pracowali ściśnięci na niewielkiej przestrzeni, kilka metrów nad ziemią, dźwigając ciężkie i nieporęczne krokwie. I przez cały dzień nie było słychać żadnych krzyków, wyzwisk, awantur. Nie zdarzył się żaden wypadek, nikomu nie zleciał młotek na głowę, nikogo nie uderzył żaden wyrywający się z rąk legar. Najbardziej uderzająca była cisza: każdy z nich dokładnie wiedział kto wznosi, kto podpiera, kto przybija, kto idzie po następną belkę. Kolejne krokwie stawały na baczność, a ja przez cały dzień stałem z boku i z otwartą buzią podziwiałem ten idealnie zestrojony mechanizm. Wiecha zawisła bodaj na drugi dzień.

Dom wznieśli w cztery miesiące: w czerwcu zaczęli, w październiku już mieszkaliśmy. Przez cały okres budowy rozkoszowałem się uczuciem, którego kompletnie się nie spodziewałem po traumie wznoszenia poprzedniego domu (moje obecne lokum nosi numer dwa): uczuciem pewności, że dom będzie solidny. Że pomimo braku czasu by tkwić na budowie od rana do wieczora, mogę być spokojny o jakość roboty. Że po przeprowadzce nie natrafię na żadną minę, której usunięcie kosztować będzie czas, pieniądze i zdrowie.

Panie Tadku, z podziękowaniami: www.domyzdrewna.com.pl




niedziela, 14 października 2012

Pięćdziesiąty

Tak jest, oto wpis numer pięćdziesiąt! Od grudnia zeszłego roku kolejne opowieści pojawiają się tutaj raz w tygodniu, z wyjątkiem owego grudnia, kiedy to, namolnie ponaglany przez własne pióro, tworzyłem nowe wpisy niemal codziennie. Jednak dość szybko pióro dostało lekkiej zadyszki, czemu trudno się dziwić, skoro wystartowało jak pies do zająca. Obecne tempo to wynik rozsądnego kompromisu, który pozwala mi (mam nadzieję) unikać pułapek banału.

W czasie tego roku:

- 34* razy skosiłem trawnik. Albo miałem skosić, ale w wyścigu do kosiarki wyprzedzała mnie moja mama.  Fakt, że przeważnie nie za bardzo chciało mi się wygrać...
- 2 razy nadepnąłem bosą nogą na pszczołę, a raz dziabnęła mnie osa. Osy zadomowiły się w szczelinach pod okiennymi framugami i na każdą próbę eksmisji reagują bardzo nerwowo.
- 116 razy udałem się z dzieciakami na drogę celem wytracenia ich energii. Tyle samo razy wymieniłem z przybyłymi w tym samym celu sąsiadami uwagi o pogodzie i ani razu mi się to nie znudziło.
- Przeżyłem jedno wesele.
- Ciapnąłem 36 komarów, 512 uszło z życiem. Skuteczność ledwo ponad 7%. Fatalnie...
- Nie znalazłem ani jednej czterolistnej koniczyny. Nie szkodzi, małżonka nadal znakomicie podkręca tę statystykę.
- Dwa razy podpaliłem kompost. Idiota!
- Nadal nie zbudowałem schodów na taras. Ale w przyszłym roku ho-ho! Schody będą na mur-beton. Drewniane.
- Pożegnałem pięć kotów. A może tylko cztery, może Mrytka jednak wróci...
- Zamordowałem tysiąc sześćset dwadzieścia trzy krety. W myślach. W rzeczywistości wszystkim się upiekło, ale moja cierpliwość ma swoje granice...
- Raz zostałem strażakiem i mam, cholera jasna, nadzieję, że na tym koniec.

Nie jest koniec opowieści o Wsi Anielskiej. Najcudowniejsza decyzja jaką podjąłem w życiu, wyprowadzka z miasta, nadal rodzi owoce, które zamierzam tu opisywać. Na przykład o tym jak ekipa górali postawiała nam dom, nie wypiwszy ani kropelki... Ale to za tydzień. Tymczasem!

--------------------
* Wszystkie liczby podaję w przybliżeniu. Nie mam w zwyczaju notować w kajecie każdego ciapniętego i nieciapniętego komara.

niedziela, 7 października 2012

Nazajutrz

W nocy wórciłem... rwóciłem... wró-ciłem zwesla... sela. Z wesela. Córki sąsiadów. "Dlaczego dziś tak mnie suszy, skoro wczoraj tyle wypiłem!?" (Piotr Bałtroczyk). Najuprzejmiej proszę o wybaczenie, ale dziś już nic więcej nie napiszę. I jutro też nie, bo przede mną poprawiny. I najprawdopodobniej pojutrze też nic nie napiszę, ponieważ sąsiad stanowczo zażądał, żebym wziął dzień urlopu.

Idę spać.

Bosz...

niedziela, 30 września 2012

Portki

Dawno, dawno temu moje ulubione Spodnie-Na-Co-Dzień rzeczywiście były spodniami. Obecnie są to portki. Granatowe, bawełniane dresy z decathlonu za 29,90, już w zeszłym roku powinny odziać jakiegoś stracha na wróble, ale nie odziały. W tym roku też nie odzieją, a jeśli trafię z taktyką w rozgrywce z małżonką, to i w przyszłym roku ocaleją. Poplamione, powyciągane, z coraz większą dziurą na prawym kolanie, nawet świeżo po wyjęciu z pralki wyglądają, jakby natychmiast powinny do niej wrócić. Jednym słowem: szmaty.
Ale jakie wygodne... Moja druga skóra, w której moszczę się po powrocie z pracy, czemu towarzyszy przeciągłe aaaaach... Cezura oddzielająca dwa światy: pozadomowy, w którym obowiązują Zasady, od domowego, w którym całe napięcie rozpływa się i znika. Zapewne każdy z nas ma takie Portki, a jeśli nie ma, to mieć powinien. Tyle tytułem wstępu.

A teraz najlepsze: mieszkając na wsi, mogę funkcjonować w Portkach od rana do wieczora. W mieście to nie do pomyślenia, żeby pokazać się w takiej garderobie. Szybki wypad do osiedlowego sklepiku może jeszcze przejdzie, ale wizyta w centrum już nie, chyba że koniecznie chcemy uchodzić za żula. Za to na wsi nikt na strój codzienny nie zwraca uwagi. Trudno żeby było inaczej: rolnicy to ludzie ciężko pracujący, nikt nie będzie zawracał sobie głowy zmianą uwalanych ziemią spodni, gdy schodzi z pola, żeby np. kupić fajki w sklepiku. Co innego w niedzielę, niedziela to dzień odświętny i takiż dress code obowiązuje. Jednak w dniu powszednim każdy ubiera, co mu pasuje, i każdy jest zadowolony. Miasto może nam zazdrościć.

Niedawno znów spotkaliśmy się na drodze. Każdy z sąsiadów odziany w Portki, w większości ozdobione mniejszą lub większą dziurą, przez którą świeciło albo prawe, albo lewe kolano (ciekawostka: nigdy oba na raz). Owe dziury to bezpośrednia inspiracja dzisiejszego felietonu.



niedziela, 23 września 2012

Epitafium dla kota

Mrytka zniknęła.

Jeśli dobrze policzyłem, był to dwudziesty drugi kot w moim życiu, choć mogę się mylić. I jeden z najukochańszych:
- towarzyski (wystarczyło na niego spojrzeć, a już mruczał),
- spokojny (nie ganiał za papierkiem w sobotę o piątej nad ranem),
- czysty (zero wypadków z toaletą),
- cierpliwy (dzieciaki drapał, gdy już naprawdę nie miał wyjścia, np. osaczony w rogu pokoju, przyduszony poduszkami i ciągniony za ogon - każdy by się wściekł. Dzieciaki oczywiście opierniczyłem.),
- łowny (dzień bez upolowanej myszy zdarzał się rzadko. Niektóre z nich konsumował pod naszym łóżkiem, co dziś wspominam z rozrzewnieniem, choć wycierając mysie flaki kląłem jak szewc. Poza tym - biedne myszki... ale dzięki Mrytce dom był od nich wolny.),
- a przede wszystkim było w tym kocie coś takiego, co trudno nazwać słowami, a co sprawiało, że się go po prostu lubiło od pierwszego wejrzenia.

Mrytka, jak każdy kot, lubiła zwiedzać okolicę. Wychodziła rano, wracała wieczorem i po kolacji zakończonej półgodzinną toaletą kładła się między naszymi głowami i mruczała na dobranoc. Czasami znikała na dwa - trzy dni, by po powrocie jeszcze bardziej się z nami witać i jeszcze bardziej w nas wtulać.

Nie ma jej od trzech tygodni. Może jeszcze wróci...

niedziela, 16 września 2012

Wykopki

- Zobacz, tato, pan Józek kopie ziemnioki!
- Synku, ziemniaki!
- Ziemnioki - ziemniaki, co za różnica...

Mój pięcioipółletni, rezolutny, zupełnie nieświadomy budującego się w nim stygmatu synek pędzi w kierunku pana Józka, który z całą rodziną i grupą znajomych zbiera na polu kartofle. Pan Józek, krępy, z ogorzałą od słońca i wiatru, wąsatą twarzą, jest właścicielem najpogodniejszych oczu na świecie. Teraz zaczarował nimi całe swoje towarzystwo, które, zgięte w pół i uwalane ziemią, przekomarza się i śmieje na cały głos. Nawet zaprzęgnięty do pługa koń wydaje się w dobrym humorze, w każdym razie bez protestu daje się pogłaskać po chrapach.


- Cześć Stasiuuuu! Pomożesz nam zbierać?
- No!
- Ty jesteś gość, Stasiuuuu!

"Ciekawe, czy jest drugi taki język, którym No znaczy Tak..." - zastanawiam się, dochodząc do synka. Pan Józek popędza konia, który cięgnie nie tyle pług, co przedziwną, zaskakująco skuteczną maszynę do wykopywania ziemniaków: oprócz lemiesza, który wyciąga je z ziemi, maszyna ma obrotowe, wirujące jak śmigło łapki przerzucające wykopane kartofle na bok. Teraz wystarczy pozbierać je do koszy, a potem wrzucić na stojącą obok przyczepę.
Staś nie widzi poza nimi świata. Umorusany, jakby spędził na polu pół dnia (zajęło mu to trzy minuty), skacze od ziemniaka do ziemniaka, wybierając te największe. W zasadzie powinniśmy już wracać na obiad, ale nawet koń pana Józka nie dałby teraz rady odciągnąć go z pola. W końcu prostuje się i ociera pot z czoła.

- Stasiuuuu, a nazbieraj i dla siebie! - Pan Józek wręcza mu worek, w którym zmieści się dobre dwadzieścia kilo.
Chłopak znów rzuca się na ziemniaki. Napełnia worek, po czym nieruchomieje, kompletnie zaskoczony jego wagą.
- Panie Józku, ale ja go nie uniosę!
- Nie przejmuj się, Stasiuuuu! - Pan Józek, chichocząc, patrzy mi w oczy. - Tata poniesie!

Pewnie że poniesie. Wracamy do domu, rozmowa o wykopkach to w zasadzie monolog podskakującego z emocji Stasia. W końcu wkraczamy na ganek, z ulgą zrzucam z pleców zdobycz, którą prezentujemy, jakbyśmy co najmniej dzika upolowali.
- Tata, jutro też pójdziemy na spacer, prawda?

niedziela, 9 września 2012

Polowanie na komary

Nie jest łatwo złapać komara w drewnianym domu. W żadnym nie jest łatwo, ale w drewnianym jest to równie trudne co wspinaczka na ośmiotysięcznik: wymaga staranych przygotowań, świetnej kondycji, odpowiedniej dozy szczęścia, oraz niezłomnej wiary w powodzenie przedsięwzięcia. Bo w drewnie, w przeciwieństwie do gładkich powierzchni tradycyjnie malowanych ścian, dominują sęki i słoje, na tle których komar staje się niewidzialny. Niemal niewidzialny - oczywiście zawsze istnieje szansa, że moskit zdecyduje się na odpoczynek dokładnie na linii naszego wzroku. Tia... Równie łatwo trafia się szóstkę w totka. Proszę się więc nie dziwić, że emocje mnie poniosły i skakałem po łóżku jak dziecko, gdy pewnego wieczora kilka dni temu utłukłem cztery komary!

Dzieciaki śpią, ja w sypialni dogorywam nad książką. Wokół idealna cisza, którą nagle przeszywa znane wszystkim komarze bzzzzzzzzzzzziiiiiiiiiiiii... Jakby ktoś gwoździem po szybie przejechał. Myśl o zignorowaniu alarmu i naciągnięciu kołdry na głowę porzucam natychmiast, dźwięk latającego komara jest ledwo słyszalny, ale z równym powodzeniem można ułożyć się na drzemkę w południe pod dzwonnicą. Odwracam się więc na plecy i zaczynam polowanie, to znaczy leżę nieruchomo i próbuję namierzyć kierunek bzyczenia. I nagle go widzę! Usiadł na ścianie tuż pod lampą. Chwytam leżącą na stoliku nacnym packę na muchy (packa na muchy to na wsi wyposażenie obowiązkowe, a fakt, że trzymam ją na stoliku nocnym, wynika z doświadczenia) i precyzyjnym smeczem zmieniam oprawcę w dwuwymiarową, mokrą plamę (tu kolejna przewaga drewna nad bielą tynku: nawet jak zostanie ślad, to i tak go nie widać, bo przypomina niewielki sęk).

A chwilę później, gdy opuściłem zaciśniętą w geście triumfu pięść i rozluźniłem szczęki, znów usłyszałem bzyczenie. I znów, choć sam nie mogłem w to uwierzyć, zlikwidowałem jego źródło precyzyjnym pac! Packa na muchy sprawdza się idealnie w walce z moskitami: jest lżejsza i precyzyjniejsza od zwiniętej gazety, o nieuzbrojonej dłoni nie wspominając. A potem jeszcze dwa razy: bzzzzzzzziiiiiiiii wzmocnione  rozwibrowanym errrrrrrrrrrrrr słowa haniebnego, uważna lustracja przestrzeni (jeśli ktoś mnie wtedy podglądał zza okna, to miał niezły ubaw: facet w piżamie, z packą w ręku, stoi zastygły na łóżku i wodzi wzrokiem po scianach), wreszcie dwa kocie kroki i PAC! PAC! Olimpijskie złoto w polowaniu na komary w domu z drewna zdobywa Vir Urbanus! Hymn, łzy wzruszenia, gratulacje od małżonki, rozpalone emocje długo nie pozwalają zasnąć.

O w pół do trzeciej w nocy obudziło mnie bzyczenie numer pięć...

niedziela, 2 września 2012

Boso

Wywołany do tablicy słowami, które znajdują się tutaj, postanowiłem zdradzić jedną ze swych tajemnic:

Mam straszliwie brudne nogi.

Brudne brudem, którego zwykłe mycie nie ruszy. Większe szorowanie poprzedzone moczeniem nóg w misce też nie zrobi na nim wrażenia. Brud zblaknie, ale nadal tam będzie: głęboko wżarty w naskórek i w odciski, które się z niego uformowały. Widać go zwłaszcza na piętach oraz na paluchach: gruba warstwa zrogowaciałej skóry niewrażliwej na żadne szczotki czy pumeksy, szaro-sina, stwardniała podeszwa wytworzona latami chodzenia boso.

Albowiem chodzenie na bosaka to jedna z moich wielkich namiętności. Buty zrzucam przy każdej możliwej okazji: w domu (przez cały rok), w ogrodzie (od wczesnej wiosny do późnej jesieni), w pracy (szczęśliwie pracuję w miejscu, w którym garnitur nie jest wymagany). Uczucie swobody, które towarzyszy wyzwolonym z dybów stopom, w pełni rekompensuje jego wady, jak na przykład potępieńczy wzrok małżonki, która, choć nigdy nie miała nic przeciwko temu zwyczajowi, absolutnie nie zaakceptowała jego skutków. A czasami bose stopy zyskują niespodziewane uznanie, jak np. wtedy, gdy przeprowadzałem wywiad z pewnym znanym reżyserem filmowym. Początek kwietnia, niektórzy jeszcze w ocieplanych butach, ja w sandałach (zupełnie boso nie, bez przesady). Siedzimy w kawiarnianym ogródku, reżyser przez godzinę grzecznie odpowiada na pytania, a jednocześnie walczy o utrzymanie wzroku na mojej twarzy. W końcu nie wytrzymuje:
- Nie zimno Panu tak bez skarpetek!?

Inną wadą chodzenia boso jest ryzyko nadepnięcia na pszczołę. Mój trawnik, jak pisałem wcześniej, pełen jest mleczy, koniczyny i innych przyciągających owady kwiatków. Raz na jakiś czas trafiam na bzyczącą minę, która rozrywa mi stopę bólem tym bardziej przejmującym, im wrażliwszą jej część razi żądło. Kuśtykam wtedy po świeżą cebulę lub ziemniaka (przekrojone na pół i przyłożone do rany przynoszą ulgę w kilka minut) powstrzymując wodospad słów haniebnych wywołany po równo bólem i reakcją dzieciaków, które turlają się ze śmiechu na widok skaczącego na jednej nodze, czerwonego na twarzy ojca. Podobno pszczeli jad świetnie leczy z reumatyzmu. Jeśli tak, to mogę być spokojny o stopy, zwłaszcza o lewą.

Raz na jakiś czas małżonka zapędza mnie do gruntownego wymoczenia nóg w misce (szczególnie przed zmianą pościeli), co oczywiście jest czynnością wielce przyjemną, ale dopiero wtedy, gdy się już człowiek zbierze. Jednak efekty moczenia, jak nadmieniłem wyżej, są połowiczne. O wiele lepszy skutek przynosi półgodzinny spacer po zroszonej, świeżo skoszonej trawie, tylko że kombinacja porannej rosy, skoszonego trawnika, wolnego od pracy poranka i trzydziestu minut bez jakiegoś żądania ze strony dzieci ("Tato, kanapkę!", "Tato, siku!", "Tato, a zbudujemy coś z klocków!?") zdarza się może ze dwa razy w roku.

Najczystsze w moim bosym życiu nogi miałem po powrocie z sanatorium w Busku-Zdroju, gdzie zażywałem codziennych kąpieli w wodzie siarczkowej (między innymi, bo przyjemnych zabiegów było więcej). Sam byłem zdziwiony: stopy były gładziutkie i różowiutkie jak niemowlęca pupcia, aż żal było je psuć chodzeniem! Od tej pory raz na jakiś czas sugeruję małżonce, że bardzo chętnie znów udałbym się do Buska na gruntowne czyszczenie pięt, ale jakoś nie znajduję zrozumienia. "Pumeksem" - odpowiada małżonka, wskazując drzwi od łazienki.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Nocne ciemności

Nocne ciemności wśród starych i nowych mieszkańców wsi wywołują reakcje dokładnie odwrotne. Ci pierwsi zdecydowanie ich nie lubią, dla tych drugich nieskażona latarniami ciemność stanowi jedną z atrakcji niedostępnych w mieście. Ci pierwsi na każdym wiejskim zebraniu apelują o ustawienie latarni tam, gdzie ich brakuje, ci drudzy w tym czasie milczą, zapewne z obawy, że ich pociąg do mroku zostanie kompletnie niezrozumiały. Bo faktycznie - o ileż wygodniej wraca się wieczorem do domu bez obawy o wpadnięcie w niewidoczną dziurę, o ileż pewniej mija się krzaki, gdy widać, że nie czai się za nimi żaden zbir. A że gwiazd nie widać?

Mieszczuchy na zebraniach siedzą cicho, za to między sobą otwarcie rozmawiają, że woleliby, aby zostało tak, jak jest. Czyli w centrum wsi, przy głównej drodze, latarnie mogą zostać, bo faktycznie są potrzebne, ale na Dołkach to lepiej, żeby ich nie było... Dlaczego?

Ano dla widoku Drogi Mlecznej w letnią noc. Dla spadającej gwiazdy, która, kto wie, być może spełni nasze życzenia. Dla tej sowy, która kiedyś bezszelestnie przemknęła tuż koło mojej głowy, że aż podskoczyłem. Pewnie, że się przestraszyłem, ale jakie to ma znaczenie. Dla wszystkich naszych gości, którzy rano witają nas niezmiennym: "Ależ głęboko spaliśmy, u nas nigdy nie jest tak cicho i ciemno!". I dlatego, żeby właśnie nie było jak w mieście, w którym nigdy nie jest ani zupełnie cicho ani zupełnie ciemno.

Nasza gmina należy do tych biedniejszych. Nie ma w niej żadnego przemysłu, nie ma wielkich centrów handlowych ani żadnych innych przedsiębiorstw, które zasilałyby jej budżet podatkami. W związku z tym inwestycje w infrastrukturę są  minimalne. Nie ma chodników, drogi się łata a nie remontuje, o kanalizacji lepiej nie wspominać. Na oświetlenie też na razie nie ma pieniędzy. Na szczęście - szepczę najmniejszą możliwą czcionką. A i tak pewnie mi się oberwie...

niedziela, 19 sierpnia 2012

Czterdzieści bocianów i dudek

Skąd wiem, że akurat czterdzieści? Nie wiem, mogło ich być trzydzieści pięć, mogło i czterdzieści siedem. Ważne jest to, że nagle kilkadziesiąt tych ptaków sfrunęło z nieba prosto na łąkę za naszym domem, żeby odpocząć w trakcie podróży do Afryki. Widzieliście kiedyś czterdzieści bocianów na raz!? Albo trzydzieści pięć?
- Umówmy się, że nie traktujemy tego jako wróżby, tak? - powiedziała małżonka płaskim, martwym głosem, który kontrastował ze zdumionym zachwytem w jej oczach.
- Umowa stoi - odparłem, a usta nie drgnęły mi ani o milimetr. Dwójka dzieci w zupełności, ale to w zupełności nam wystarczy.
Rzeczona dwójka pognała w kierunku bocianów zupełnie nieświadoma ryzyka.

Od kiedy zamieszkaliśmy na wsi, ze zdumieniem odkryliśmy istnienie ptaków innych niż sroki, gawrony, gołębie i wróble. Od pierwszej zimy umocowany do płotu karmnik stał się celem pielgrzymek:
- sikorek (bogatki, modrej i ubogiej),
- kopciuszków (który z mieszczuchów wie, że istnieje takie coś?),
- pokląs... kiew... kwów... kiew... (chyba tak to się odmienia... dopełniacz liczby mnogiej od "pokląskwa": kogo, czego - pokląskiew). Kiedyś taka pokląskwa wydzwoniła w szybę od drzwi tarasowych. Przeniosłem ją na barierkę, gdzie dochodziła do siebie przez godzinę, a potem zrobiła kupę i odleciała bez podziękowania:
- dzwońców (fajnie by było, gdyby to dzwoniec wydzwonił, ale to jednak była pokląskwa)
- świergotków (obu: polnego i łąkowego)
- pliszek, kosów i szpaków w ilościach hurtowych (na końcu ogrodu rosną dwie czereśnie. Mrużąc oczy patrzę na szpaki i tylko czekam, aż popełnią ten błąd...),
- oraz czeredy innych głodomorów, których nie udało mi się rozpoznać pomimo zakupu Ilustrowanego atlasu ptaków.

A niedawno przyleciał dudek. Pierwszy raz w życiu widziałem na własne oczy dudka! O szóstej rano wstałem do pracy: jeszcze w piżamie, trąc oczy wyjrzałem przez okno i zamarłem w pół ziewnięcia. Po trawie, szukając robaków, chodził najprawdziwszy dudek. Czubek miał zwinięty (rozpościera go tylko w okresie godowym, przed chwilą sprawdziłem w wikipedii) i wydawał się całkowicie pochłonięty swoimi sprawami. Jednak gdy tylko zbliżyłem się do szyby, by przyjrzeć mu się bliżej, poderwał się i tyle go widziałem. Ale co go zobaczyłem, to moje!

Ten rozdział zostawiam bez puenty w nadziei, że, w przeciwieństwie do kolejnych akapitów, nigdy nie nadleci. 


niedziela, 12 sierpnia 2012

Droga, przy której mieszkamy

Droga, przy której mieszkamy, czasami zamienia się w strumień. Dzieje się tak przeważnie na przedwiośniu,  gdy nagłe ocieplenie gwałtownie stopi śnieg, lub gdy się rozpada: przemarznięta ziemia nie przyjmuje wtedy ani kropli wody i wszystko spływa, a nie wsiąka. Dwie płachty okolicznych pól opadają w kierunku naszej drogi, krajobraz przypomina otwartą księgę, co wygląda niezwykle malowniczo. Również w czasie ulewy, tylko że akurat wtedy piękno podkrakowskiej wsi nie porusza nas ani trochę. Bardziej zastanawia nas jak pokonać półmetrowej głębokości rwący strumień, w który zamieniła się nasza polna dróżka. A gdy woda już opadnie, w miarę równe koleiny zamieniają się w tor przeszkód pełen błota, piachu, mniejszych i większych kamieni, jakiś gałęzi i wszystkiego, co spłynęło z pól. Droga kończy się skrzyżowaniem. Pod nim jest przepust, którym nadmiar wody powinien spłynąć dalej, na pola. Jednak przepust jest zatkany od zawsze, przez co przy skrzyżowaniu tworzy się staw (kaczki sąsiada są wniebowzięte).

Droga, przy której mieszkamy, wymaga remontu, o czym władze naszej gminy wiedzą doskonale. Po każdej większej nawałnicy przyjeżdża komisja, która, przeskakując lub omijając błotniste pułapki w beznadziejnej walce o zachowanie czystości półbutów i szpilek, lustruje zniszczenia, sporządzając urzędowe notatki wraz z dokumentacją fotograficzną oraz kręcąc ze zdumieniem głowami. Skąd to zdumienie, nie wiem, przecież historia powtarza się co roku. W zasadzie komisja nie musiałaby przyjeżdżać, wystarczy przepisać notatki.

Ostatnio jednak coś drgnęło. Wójt zwołał zebranie właścicieli wszystkich działek leżących wzdłuż drogi, przy której mieszkamy.
- Moi drodzy, - oświadczył - remontujemy!
W ciszy, która zapadła, słychać było chrzęst podnoszonych brwi.
- Jest tylko jedno "ale".
Brwi powoli zaczęły opadać...
- Droga jest nierównej szerokości. Czasem ma trzy metry, a czasem sześć. A powinna mieć dziesięć, żeby zmieścił się i asfalt, i dwa rowy po bokach. I w związku z tym proszę was, żebyście zrzekli się kawałka waszej ziemi na rzecz wspólnego dobra.
Brwi minęły punkt neutralny i zaczęły się zbiegać ku sobie. I trwały w tym stanie przez dwie godziny dyskusji.

Oj, - pomyślałem- chyba jednak trzeba będzie kupić to 4x4. I na dobrą sprawę ani trochę mnie to nie martwi.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Jeszcze o terkocie

- Zobacz, tata! Kombajn bizonuje!
- Kosi, synku. Mówi się "kombajn kosi zboże".
- Nie, tata, pan J. mówi, że bizonuje!
No tak... gdzie mi się tam równać autorytetem z właścicielem prawdziwego kombajnu (a także traktora z przyczepą, rozrzutnikiem, pługiem, broną i kilkoma innymi dodatkami. Mój synek wpatrzony jest w niego jak w słońce, w czasie zabaw każe do siebie mówić "Panie J.").

Kombajn, ale nie ten pana J., tylko inny, i wcale nie Bizon, tylko taki biało-zielony, pojawił się wczoraj przy naszym płocie by "zbizonować" pole żyta. Zbizonował połowę i nagle się zatrzymał. Kombajnista podszedł do ogrodzenia.
- Nie masz Pan komórki?
- Zaraz przyniosę. Co tam, awaria?
- Niiii... ojciec miał z przyczepą podjechać, ale nie podjechał.
Dzwonimy po przyczepę, ma być za piętnaście minut. Wypełniony zbożem kombajn huczy na wolnych obrotach.

I tu przechodzę do sedna sprawy. Silnik warczy. Kombajnista (bardzo miły człowiek) ani myśli go wyłączyć, chociaż wie, że przez co najmniej kwadrans maszyna nie będzie kosić. Więc dlaczego? Inny obrazek: wspomniany pan J. jadąc traktorem na pole często zatrzymuje się koło naszych sąsiadów na pogawędkę. Rozmowa trwa czasem trzy minuty, czasem pół godziny, traktor zawsze pozostaje włączony. Donośny warkot silnika zdaje się zupełnie nie przeszkadzać w rozmowie, choć obaj interlokutorzy muszą go przekrzykiwać, wypierająca tlen chmura spalin też nie robi na nich wrażenia. Albo przed sklepem: zajeżdża dostawczy, kierowca wyładowuje towar, silnik chodzi. Kierowca wraca, jeszcze przez pięć minut uzupełnia papiery, diesel warczy nieprzerwanie. Rozumiem: wóz - chłodnia, jak się go wyłączy, to przestanie chłodzić. Ale to jest zwykły dostawczak z mydłem i proszkiem do prania!

I tak jest wszędzie. Miasto, miasteczko, wieś... Polska, zagranica...  (włączonego dostawczaka przed sklepem widziałem w centrum Londynu). Osobówki, ciężarówki, tiry, traktory i wszelkie inne diesle (ciekawostka: nigdy auta na benzynę) hałasują, psują powietrze, marnują paliwo. Ludzie idą, wstrzymują oddech, odwracają głowy, ale nikt nie zwróci kierowcy uwagi. Powiedzcie mi, ludzie, czy ze mną coś nie tak, że mi to przeszkadza?





niedziela, 29 lipca 2012

Poczucie bezpieczeństwa

Małżonka, udając się wieczorem do sypialni, bierze ze sobą komputer, nasze portfele i oba swoje telefony. Mojego telefonu używam jako budzika, więc i tak mam go w nocy przy sobie.
- Mam je zostawić w salonie? Przy otwartych drzwiach na taras!? - małżonka odpowiada na mój pytający wzrok. Wzdycham kręcąc głową...
- Dobra, dobra. Ty rób co chcesz, a ja wolę spać spokojnie!

Gruba przesada, czy odpowiedzialne zachowanie?

Pamiętam jak jadąc pierwszy raz przez wieś, zatrzymaliśmy się przy jednej z chałup, by spytać o drogę. Pukamy do uchylonych drzwi - cisza. Halo! Dzień dobry! - cisza... Nieśmiało zaglądamy do środka - nikogo nie ma. Dom otwarty na oścież, na stole siatka pełna zakupów, jakieś drobne, telefon... i żywej duszy dookoła. Wycofaliśmy się po cichu, zdumieni, że można, ot tak, wyjść nie zamknąwszy drzwi na klucz.

Na wsi kradną tak jak wszędzie. Nam gwizdnęli aluminiowe felgi z rozbitego auta, które pół roku stało na podwórku, zanim pozbyłem się wraka. W sąsiedniej wsi złodzieje w biały dzień podjechali ciężarówką pod dom, którego właściciele wyjechali na kilka dni, i wynieśli dosłownie wszystko. Sąsiedzi byli przekonani, że to przeprowadzka. A mimo to od momentu zamieszkania na wsi moje poczucie bezpieczeństwa stale rośnie. I to samo obserwuję u sąsiadów, takich jak my mieszczuchów, którzy budują się w okolicy. Na początku - zamykanie domu na trzy spusty, nawet jeśli wychodzi się na sąsiedzką pogawędkę na drodze. Oba zamki w drzwiach przekręcone, okna domknięte, portfele i komórki przy sobie. Potem nadchodzi jesienna plucha, potem zima, a gdy wiosną życie na drodze ożywa, już nie dwa, a tylko jeden zamek przekręcony, a okno zostaje uchylone. A potem macha się ręką na zamki, przecież z drogi widać co się dzieje z domem, a w czasie letnich upałów okna na noc zostają szeroko otwarte... Niedawno wchodzę na podwórko sąsiadów. Drzwi otwarte na oścież, oni - w ogrodzie, po drugiej stronie domu. A jeszcze rok wcześniej zamykali drzwi na klucz gdy szli ze śmieciami, jak w mieście, w bloku...

Uwolnienie się od paranoi, że wokół samo zło, czy może kompletny brak odpowiedzialności? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Faktem jest, że na wsi znika napięcie: że okradną w biały dzień, że pobiją, że skrzywdzą... Że człowiek człowiekowi wilkiem. Ja od zawsze głęboko wierzę, że ludzie są bardziej dobrzy niż źli. Życie na wsi z każdym dniem tę wiarę we mnie umacnia.

A na komputer w sypialni przeniósł się kot, dzięki czemu wreszcie mogę wyprostować w łóżku nogi.

niedziela, 22 lipca 2012

Obchód ogrodu

Obchód ogrodu to codzienny rytuał od momentu, w którym śnieg topnieje na tyle, że zaczynamy widzieć, co się pod nim kryje, do chwili, w której świeży śnieg zasłania ogród na dobre. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni codzienny obchód wygląda dokładnie tak samo: schodzimy z tarasu i posuwając się wzdłuż prawej strony działki oglądamy kolejno:
- róże pnące ("ależ się pną! jak to dobrze, że posadziliśmy je na gnoju")
- cisy ("ależ wolno rosną")
- berberysy ("ależ wolno rosną, może by je czymś podlać w tym roku...")
- jarzębinę ("ależ ona szybko rośnie, pamiętasz - jak ją sadziłem to była taka, a teraz jest taaaaaka")
- dereń ("o! dereń!" - no bo co innego można powiedzieć o dereniu...)
- dzikie maliny ("tak się plenią, a owoców jak nie ma, tak nie ma")
- warzywnik ("w tym roku trzeba by wreszcie zrobić ten płotek")
- brzozę (przy brzozie zamieramy w bezsłownym podziwie dla tempa jej przyrostu)
- stertę dech po budowie (przy niej też milczymy - ja wiem, że małżonka jej nie cierpi, małżonka wie, że nie dam jej ruszyć, więc po co strzępić języki)
- oraz kilka dziesiątek innych drzewek, krzewów i krzaków, które codziennie, od wczesnej wiosny do późnej jesieni wywołują te same: "ależ one rosną" lub "jakoś wolno rosną".

Codzienny obchód ogrodu zawsze następuje spontanicznie. Nigdy nie wiemy, kiedy poderwiemy się z foteli by sprawdzić czy rzodkiewka już wzeszła i czy truskawki dojrzały. Czasem przed-, czasem po południu, bywa, że jeszcze przed śniadaniem lub późnym wieczorem - bez słowa schodzimy z tarasu by nasycić się widokiem przekopanych grządek i czerwieniejących porzeczek, oraz skląć cholernego kreta, którego kopiec wyrósł pół metra od akustycznego odstraszacza z fotoogniwem za sto siedemnaście złotych ("Działa w promieniu do 50m"). Ale tak naprawdę to wcale nie idziemy, żeby zobaczyć, jak jeżyny przyrosły o pół milimetra. Idziemy po energię, która, zgodnie z zasadą jej zachowania, wraca do nas, zatoczywszy koło od szpadla, kosiarki i węża. Idziemy by zamienić ból schylonych pleców, spierzchnięte dłonie i spocone czoło na poczucie, że wysiłek ma sens, i że my, mieszczuchy, dajemy radę...

Siedzę na tarasie i piszę te słowa. Za plecami słyszę kroki małżonki, która jeszcze nie wie o czym będzie felieton.
- Idę na obchód - mówi. Dołączysz za chwilę?
   

niedziela, 15 lipca 2012

Jak miło spędzić popołudnie

Przepis jest bardzo prosty: należy wygonić dzieci na drogę. A właściwie nie tyle wygonić, co drobnym podstępem sprawić, żeby same chciały wyjść. Na przykład trzeba ostentacyjnie podejść do okna i głośno spytać:
- A któż to chodzi po drodze?
- Przecież tam nikogo nie ma! - odpowiada nieco zaskoczona małżonka, która jeszcze się nie zorientowała w podstępie. Nie szkodzi. Najważniejsze, że dzieci, właściwi adresaci pytania, natychmiast wołają unisono:
- Chcemy iść na drogę!
I już jesteśmy w domu, czyli na drodze.

Bo na drodze, o czym pisałem tutaj, natychmiast rozkwita życie towarzyskie, dzięki któremu nudne, ciągnące się popołudnia zmieniają się w miłe sąsiedzkie spotkania, w czasie których gada się o czymkolwiek, albo nie gada się o niczym, tylko po prostu się siedzi i wspólnie gapi na chmury, lub np. jak sąsiad wrzuca na taczki kolejne łopaty ziemi po budowie. Bo siedzieć w cieniu, na trawce i patrzeć jak się inni męczą, to jedno z moich ulubionych zajęć. Usprawiedliwia mnie fakt, że wcześniej sam się namachałem łopatą przy podobnej  po-budowlanej kupie.

Popołudnie spędzone na drodze ma jeszcze jedną zaletę: można wziąć pokrojone w wagoniki skibki i bez wysiłku nakarmić dzieciaki, które, zaaferowane zabawą, zupełnie nie notują faktu przełykania kolejnych kęsów. Bo wiadomo: dziecko syte - rodzic szczęśliwy. Żadnych płaczów, jęków, marudzenia...

Niedawno na drodze miał miejsce następujący dialog:
- Syneeeek!!! Chodź po skibkęęęę!!!!
- Sąsiad, a co to jest skibka?
- Jak to, co to jest skibka!? No... to jest skibka (pokazuję sąsiadowi trzymaną w ręku skibkę).
- Nie, to jest kromka!
- Kromka, to jest pierwszy odkrojony kawałek chleba, a to jest skibka.
- Sam jesteś skibka! Pierwszy kawałek to jest piętka. A ty trzymasz kromkę.
- On trzyma pajdę! - wtrąca się stojąca nieopodal sąsiadka. - To jest pajda!

I kto ma rację?

niedziela, 8 lipca 2012

Czterolistna koniczyna


- Zobacz, kochanie, znalazłam czterolistną koniczynę!
Małżonka wręcza mi cieniutką łodyżkę zakończoną czterema zielonymi płatkami.
- I jeszcze trzy! - dodaje chichocząc.
- Tylko tyle!? - w moim pytaniu nie ma śladu ironii. Już od dawna. Albowiem moja małżonka znajduje czterolistne koniczyny z tak przerażającą łatwością, że gdybyśmy żyli kilka wieków wcześniej, to wcale bym się nie zdziwił, gdyby ją ktoś posądził o czary.

Idziemy na spacer. Droga biegnie wzdłuż pola obsianego zbożem. Na jego krawędzi wąski, zielony pas koniczyny. Małżonka pochyla się, wyciąga rękę i wręcza mi cztery listki na chudej łodydze.
Chwilę później przysiadamy dla odpoczynku. Żona obserwuje obłoki, podziwia jaskółki, wpatruje się w las na horyzoncie, leniwie konwersuje, a po kwadransie wręcza mi kilkanaście wiadomych koniczyn, które znalazła nie ruszając się z miejsca. Rekord: dwadzieścia sześć czterolistnych i, uwaga, dwie pięciolistne koniczyny znalezione na jednym spacerze.

Każda roślinka ląduje między kartami książek, listki starannie rozłożone, by było widać ile ich jest. Gdy dzieciaki podrosną i zaczną sięgać po lektury, będą przekonane, że ów symbol szczęścia rodzi się w księgarniach.


Dzieciaczki czasem próbują naśladować mamę, ale bez powodzenia. Ja zarzuciłem bezowocne próby już dawno temu - dlaczego mam się wysilać, skoro moja lepsza połowa załatwia sprawę hurtowo. Niedawno zaproponowałem jej, by założyła firmę i sprzedawała koniczyny za ciężkie pieniądze. Roześmiała się, ale jej wzrok mówił, że wcale nie uważa żarciku za absurdalny. Kto wie, może czterolistna koniczyna właśnie w taki sposób przyniesie nam fortunę?

Szukając działki pod budowę domu, oglądaliśmy różne miejsca. Gdy dotarliśmy tutaj, po wyjściu z auta małżonka pochyliła się i wręczyła mi czterolistną koniczynę. I dłużej już nie szukaliśmy.

niedziela, 1 lipca 2012

Jak zmienić dziecko w królika

- Tato, jestem królikiem!
- Nie, ja jestem królikiem!!
- Nie-e, to ja jestem królikiem!!!
- Tato, ona mówi, że jest królikiem, ale to ja jestem królikiem!
Dzieciaki tańczą wokół świeżo wykopanej marchewki, która, jeszcze z natką, płucze się w wiadrze z wodą. Co chwila wyciągają kolejną i chrupią na wyścigi:
- Zobacz, tato, jak szybko potrafię zjeść marchewkę!

Marchewka jest jeszcze niewielka, nie dłuższa niż dwa-trzy centymetry. Wykopaliśmy ją, żeby nieco przerzedzić zbyt gęsto porośniętą grządkę - warzywa tkwią w niej jak zapałki w pudełku. Marchewki, pietruszki, groszek, papryka, cebule, pory, selery, ogórki... Wszystko rośnie na potęgę, jak co roku zasilone kompostem, którego siły nie doceniliśmy kolejny raz.

Pierwszy sezon warzywnika pięć lat temu: prostokąt cztery na osiem metrów wypełniony suchą, pylistą, pełną zbitych grud i kamieni ziemią. Małżonka po kilkudniowej walce ciska łopatę i rzuca grobowym głosem: zasiej trawę, nic z tego nie będzie... Otwieram komputer, w przeglądarkę wpisuję "sprzedaż czarnoziemu". Kilka dni później pod warzywnik podjeżdża wywrotka pełna czarnej nadziei.
Pełna beznadziei... Czarnoziem, gdy już wylądował na grządkach, okazał się pachnącą starym olejem gliną wykopaną z jakiejś budowy. Niech to cholera! Chcąc nie chcąc łapię szpadel i mieszam piach z gliną przeklinając nieuczciwego sprzedawcę. Nasze myśli są czarniejsze od ziemi. Małżonka, z natury bardziej emocjonalna, pociąga nosem, udając, że ma katar.
- W przyszłym roku wkopię kompost, zobaczysz, że będzie dobrze... - pocieszam ją nieszczerze. 

A jednak. Pierwsze plony faktycznie były jeszcze mizerne. Pierwsze koty za płoty... Następne okazały się całkiem, całkiem. Kolejne rozjaśniły twarz małżonki, a zeszłoroczne okazały się pierwszą klęską urodzaju (kiszone ogórki jemy do dzisiaj). Wkopywany co roku kompost zmienił pustynię w ziemię tak żyzną, że nawet kij od miotły rozkwita.

O czym oczywiście rokrocznie zapominamy, siejąc i sadząc zbyt gęsto, w związku z czym od czasu do czasu musimy wkroczyć do warzywnika i przerzedzić marchewki, buraczki i inne pietruszki, przy okazji zmieniając dzieciaki w króliki.

A propos kotów - kolejne mruczące cztery łapy nie czekały do jesieni i wprowadziły się do nas z początkiem lata. A nie mówiłem?

niedziela, 24 czerwca 2012

Niedzielny poranek

- Kochanie...
- ...
- Kochanie!
- mmrrruumm....
- Kochanie, wiem, że byś jeszcze pospał, ale musisz wstać i ugasić kompost.

Taka pobudka w niedzielny poranek, to jak wrzucenie trzeciego zamiast piątego biegu na autostradzie. Poderwałem głowę, spojrzałem na małżonkę wzrokiem, w którym z porannej mgły powoli wyłaniał się znak zapytania.
 - Wyrzucałeś wczoraj popiół do kompostu? No to wstawaj i zabieraj się za gaszenie. Całą noc się tliło!

Jasna cholera! Wczoraj na obiad rozpaliłem grilla. Popiół starym zwyczajem wylądował w kompoście. Popiół, podkreślam, nie rozżarzone węgle. Nauczony doświadczeniem (patrz: rozdział "Kompost") sprawdziłem, czy węgiel się dopalił. Rozgrzebałem go patykiem, pomacałem palcami. Grill był jeszcze ciepły, ale nie parzył. Nie było widać żaru, tylko czarnoszare, zwęglone resztki. A jednak! W którymś z węgielków tliło się jeszcze życie.

Wyskakuję z łóżka i lecę do ogrodu. Rozwijam wąż i polewam rozżarzone deski zachodząc w głowę, jakim cudem kupa wilgotnej, zgniłej zieleni może się tlić całą noc. Kompost syczy, bucha dymem na pół okolicy. Jest siódma rano, ale nie mam złudzeń, pół wsi ma niezłe widowisko: nieogolony, bosy facet w piżamie leje wodę na dymiący kompost w sielski niedzielny poranek...

- Tata, a co ty właściwie robisz? - mój pięcioletni synek pojawił się za mną jak duch, również boso i również w piżamie.
- Nic, synku. Dałem ciała...
- Co dałeś!?
To się nazywa strzał w stopę. Teraz nie tylko muszę się wytłumaczyć z pożaru kompostu, ale i wyplątać z gęstwiny mowy ojczystej. Nadal stoję boso, w piżamie, z wężem w dłoni. Sąsiedzi w oknach. Jestem nieogolony, nie umyłem jeszcze zębów, nie zdążyłem się wysikać.

Kątem oka dostrzegam twarzyczkę nadbiegającej córeczki. Jej wzrok to ciekawość w stanie czystym.
Ciekawe co jeszcze przyniesie ta niedziela...


niedziela, 17 czerwca 2012

Mecz

A miało być tak pięknie. Tak pięknie miało być... Z grupy mieliśmy wyjść i w ćwierćfinale zagrać... W ćwierćfinale!!! I mniejsza o wynik tego ćwierćfinału, ważne, żebyśmy z grupy wyszli! A dalej to już tylko coraz piękniej mogłoby być. A jakby nie było, to i tak byłoby pięknie, bośmy z grupy wyszli. I duma by nas rozpierała, pieśń triumfu szybami by zatrzęsła, a struny głosowe, choć utopione w zimnym piwie, znów dałyby radę...


Wczoraj wieczorem w barze Acapulco królowała łacina. Najpopularniejsze polskie słowo najpierw pęczniało od wielkich nadziei, potem eksplodowało, gdy piłka o centymetry mijała czeską bramkę, wreszcie wibrowało wściekłym rrrrrrrrrrrrr, tym bardziej zaciśniętym, im bardziej docierało do nas, że nie damy rady... Im bliżej końca, tym częściej palacze wychodzili na fajkę (W barze Acapulco się nie pali. Zakaz respektują wszyscy, choć spokojnie mogliby go olać - bar jest na uboczu, z drogi go nie widać, więc obcy praktycznie tu nie zaglądają). Niepalący też wychodzili, by kilkoma głębokimi wdechami uspokoić nerwy. A potem wracali, opadali na krzesła i wpatrywali się w ekran wzrokiem błagającym o cud.

A cud się zdarzył, ale zupełnie niespodziewany. Tuż przed przerwą w progu stanęła kobiecina i spytała głosem, w którym nie było wiele nadziei:
- A znajdzie się jaki trzeźwy kierowca?
Kobito! Trzeźwy kierowca w barze!? W środku najważniejszego meczu dekady!!??
- Dziecko do lekarza trzeba zawieźć...

- Ja pojadę. Po pół piwa mogę poprowadzić... - ciche słowa przerwały minutową ciszę.
Dwie postaci zniknęły w mroku, w barze Acapulco powietrze znów zaczęło wibrować. I nikt się do tego nie przyznawał, ale każdy z nas troszkę żałował, że wypił za dużo, by wyjść i przerwać tę męczarnię...

niedziela, 10 czerwca 2012

Jak nie zbudować schodów

A w zasadzie nie tyle schodów, co dwóch - trzech stopni prowadzących na taras. Taras z jednej strony wznosi się dobre półtora metra nad gruntem (tu wiodą nań piękne schody z poręczą, zbudowane jeszcze przez ekipę, która wznosiła dom), z drugiej strony od ziemi dzieli go jakieś czterdzieści centymetrów, czyli za mało, żeby robić schody, a za dużo, by wygodnie zejść na trawę. Potrzebne są właśnie owe dwa - trzy stopnie, dzięki którym komunikacja odbywa się komfortowo i bezpiecznie.

Tuż po przeprowadzce rolę stopni zaczęły pełnić drewniane kloce, półmetrowej długości obrzynki od belek, z których powstał dom. Ustawione w prowizoryczną piramidkę, od kilku lat doskonale wywiązują się z roli. Prowizorka to najtrwalsza rzecz na świecie, wiadomo. Niestety nadgryzł je ząb czasu, czyli robactwo i wilgoć. Idealnie płaska powierzchnia zaczęła gnić od spodu, z góry zaś poprawiło ją moje wrodzone lenistwo, używałem mianowicie owych stopni jako pieńka do rąbania kominkowego drewna (właściwy do tej pracy pieniek stoi po drugiej stronie domu). Krótko mówiąc, stopnie zaczęły się kiwać oraz grozić wbiciem drzazgi w bosą stopę.

Moja małżonka jest mądrą osobą. Moja małżonka doskonale wie, że jeśli chce, żeby jej mąż wykonał jakąś większą pracę, to należy go o to poprosić łagodnie, z uśmiechem, a przede wszystkim nie-za-gwałtownie. Do kwestii budowy stopni podeszła więc stopniowo.

- Tak sobie myślę, że te stopnie to musiałyby być tej samej szerokości co bok tarasu, żeby z każdej strony dało się wygodnie schodzić - rzekła któregoś popołudnia pierwszej zimy po przeprowadzce.
- Zgadzam się - odparłem pół roku później, stojąc przed tarasem i w zamyśleniu drapiąc się po podbródku.
- A jakbyś je umocował? - spytała następnej zimy.
- Muszę się zastanowić - odpowiedziałem natychmiast, przez co małżonka zachłysnęła się kawą.

Opracowanie technologii mocowania stopni w gruncie zajęło mnie na dobre. Zalać fundament z betonu, czy wbić drewniane słupki? A jeśli słupki, to czym je zakonserwować, żeby nie zgniły po pięciu latach? A jak beton, to trzeba by betoniarkę pożyczyć... No i sprawdzić jak się ten beton robi, bo jakoś nigdy jeszcze go sam nie rozrabiałem. A jeśli stopnie mają być na szerokość tarasu, to w połowie trzeba by je jakoś podeprzeć, żeby się nie uginały. Deski to by trzeba u stolarza zamówić. Ciekawe gdzie w okolicy jest jakiś stolarz...

Niedawno wpadliśmy do sąsiadów na popołudniową kawkę.
- Popatrz na te ich schodki- żona szepnęła mi do ucha, gdy sąsiedzi krzątali się w kuchni - Ciekawe jak są zrobione...
Stopnie sąsiada okazały się konstrukcją nieznośnie solidną w swej prostocie. Małżonka z uśmiechem podjęła sąsiedzką pogawędkę udając, że natychmiast o nich zapomniała.

- A widziałeś, jaką fajną piaskownicę mają ich dzieci? - rzuciła od niechcenia, gdy godzinę później spacerowaliśmy w stronę domu...

niedziela, 3 czerwca 2012

Podłoga

Pierwsza rysa na nowej podłodze pojawiła się już w czasie przeprowadzki. Długa na prawie trzydzieści centymetrów, głęboka na dobre dwa milimetry, poszarpana na krawędziach. Zrobiła się... no nie, sama się nie zrobiła. My ją zrobiliśmy, ja z moim ojcem, mordując się z ciężkim jak koło młyńskie biurkiem, które usiłowaliśmy wnieść do salonu przez drzwi balkonowe. Drzwi, choć dwuskrzydłowe, mają po środku pionową belkę. W czasie kupowania kompletnie nie zwróciłem na nią uwagi, więc mam za swoje - męczę się z nią ilekroć muszę wnieść do salonu coś większego. Na przykład stare, dębowe biurko. Przez korytarz się nie da, bo wąski i zakręca.

A więc targamy z ojcem to biurko, klnąc pod nosem i zaciskając zęby, obracając je na wszystkie strony by wpasować w zbyt wąski otwór. W końcu się udaje, biurko wjeżdża do salonu z efektownym piruetem, po czym wysmykuje się nam z rąk (mnie się wysmykuje) i kaleczy podłogę. Zupełnie Nową Podłogę. Błyszczącą świeżym lakierem, odbijającą światło jak lustrzana tafla podłogę...

Pięknie...

Do pierwszej rysy dołączały kolejne: od przesuwanych mebli, od nożyczek, które wymknęły się z rąk i wbiły w drewno, od długopisu, który w rękach mojej córeczki zmienił się w najprawdziwsze dłuto, od popielnika, czyli stalowego pojemnika, do którego wysypuję popiół z kominka. Krawędzie popielnika szlifują lakier jak papier ścierny, o czym przekonałem się, gdy pierwszy raz przesunąłem go kolanem, usiłując wygarnąć popiół z rogu paleniska. Od nogi krzesła, od której odpadła filcowa podkładka... Nigdy nie kładźcie świerkowej podłogi! - radziłem wszystkim znajomym, którzy zdradzili zamiar kupna lub remontu lokum - Świerk jest miękki jak masło, co by na niego nie spadło, od razu robi się ślad.

I bardzo dobrze, że się robi! Po kilku latach mój pogląd na świerkowe deski całkowicie się odmienił. Najważniejsze to szybko przeboleć pierwszą rysę, która zawsze boli jak diabli. Na to nie ma lekarstwa, trzeba odchorować. Ale każda następna znieczula coraz bardziej. Zamiast się wściekać - wzdychamy, wzruszamy ramionami, a w końcu parskamy śmiechem. Śmiech brzmi szczególnie efektownie, gdy rysa jest dziełem jakiś gości. Goście zamierają przerażeni, że narobili szkody, a my, zamiast fałszywego "Ależ nic się nie stało", wybuchamy śmiechem, wprawiając ich w stupor. Bo im bardziej zniszczona podłoga, tym większe daje poczucie komfortu. Tym bardziej można się nie przejmować: upuszczonym świecznikiem, rozlaną kawą, bawiącymi się dzieciakami, obcasami gości... Nowa podłoga terroryzuje, zużyta - służy. I nie tylko podłoga, ale każdy nowy nabytek:  telefon, komputer, zegarek, samochód... Nowy - terroryzuje, zużyty - służy.

Jedną z naszych ulubionych zabaw na deszczowe popołudnia jest "czytanie podłogi".
- Synku, a pamiętasz jak powstała tamta rysa pod oknem?
- Tak, tato! To było wtedy jak goniłem Zośkę z łopatką i się wywaliłem!
- A ta przy stole?
 

niedziela, 27 maja 2012

Koty

W zeszłym roku pochowałem/zakopałem cztery koty (wybór orzeczenia zostawiam szanownym Czytelnikom, w zależności od światopoglądu. Ja zdecydowanie wolę to pierwsze).

Najpierw Pusia - piętnastoletnia kotka, która padła ze starości. Potem Łapek, jej potomek, któremu wysiadły nerki (był wykastrowany), następnie Bzik, młody kotek, którego moja mama znalazła na polu. Bzik miał ogonek zżarty przez robaki, weterynarz mu go amputował, więc Bzik wyglądał jak kot z wyspy Man. Miał pecha - wpadł pod samochód, choć auta u nas jeżdżą raz na dziesięć minut. A może właśnie dlatego... Kolejkę zakończyła bezimienna kotka sąsiada, którą zmógł rak. Wszystkie zakopałem pod rzędem tuj, na lewo od tarasu, stając się, chcąc nie chcąc, właścicielem "smętarza dla zwierzaków".

Przerwa w posiadaniu kotów trwała dokładnie miesiąc, po czym w domu zalągł się następny mruczek. Bo koty, zwłaszcza na wsi, się nie rodzą, one się właśnie lęgną. Z niczego. Jak koty - paprochy, które kłębią się po kątach dobę po gruntownym sprzątaniu. Koty wyczuwają swoim kocim instynktem dom, w którym są mile widziane, i natychmiast się do niego wprowadzają. I nie przeszkadza im nawet pies - sporej wielkości kundel, z wyglądu mruczko-morderca. Kotka Mrytka, trafiła do nas spod sklepu, przy którym spędzała czas w oczekiwaniu na kiełbasę. Była nią tak upasiona, że wyglądała jakby połknęła grapefruita w całości. Jednak najwyraźniej brakowało jej towarzystwa, bo bez najmniejszego miałknięcia zaakceptowała rękę mojej mamy podnoszącą ją z październikowego błota i wnoszącą najpierw do auta, a potem do domu. Po roku jej brzuch jest dwa razy mniejszy, mimo normalnej diety, co zdecydowanie świadczy o hojności i dobrym sercu mieszkańców wsi.

Niedawno w okolicy pojawił się kolejny kot. Mieszka na polu, a większość czasu spędza na pielgrzymkach po tarasach i kuchennych oknach - niby udając, że przyszedł ot tak, trochę sobie posiedzieć, ale jeśli miałby dostać plasterek szynki, to bardzo chętnie. Ani ja, ani nikt z mojej rodziny, o kocie nie rozmawiamy. Udajemy, że go nie ma. Omijamy go wzrokiem, wyganiamy z myśli. Wypieramy. Beznadziejna walka - każdy z nas doskonale wie, że najpóźniej jesienią w naszym domu zamieszkają kolejne mruczące cztery łapy.

Jeśli dobrze policzyłem, to będzie dwudziesty trzeci kot w moim życiu. Ale mogę się mylić...

niedziela, 20 maja 2012

Strych

"Jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno." W przypadku mojego strychu słynne prawo Murphy'ego brzmi: "Jeśli już wniosłeś lub zniosłeś ze strychu wszystko co należało i zamknąłeś właz w suficie, to zawsze znajdzie się jeszcze jedna rzecz, przez którą trzeba wejść na górę ponownie".

Strych w moim domu pełni funkcje piwnicy, której nie mam. Czyli jest rupieciarnią sprzętów wszelkich, potrzebnych później, jak na przykład zimowe płaszcze, albo niepotrzebnych w ogóle, ale się nie wyrzuca, bo może się kiedyś przydadzą, na przykład trzymetrowa, oheblowana deska. Poza tym trzymam na nim:
- zimowe/letnie opony (kategoria pierwsza: przydatne później),
- prawie nową oponę od poprzedniego auta (kategoria druga: niepotrzebne do niczego, ale żal wyrzucić, bo prawie nowa),
- ciuszki, z których wyrosły dzieci (połączenie obu kategorii),
- stare żelazko (zdecydowanie niepotrzebne, w dodatku zepsute),
- piramidę toreb i walizek na wakacje i wyjazdy służbowe,
- zapasowe flizy po remoncie łazienki (chodzi o kafelki, w Małopolsce zwane właśnie flizami). Oby się nigdy nie przydały, ale przy dwójce berbeci wszystko jest możliwe,
- stelaż od starej maszyny do szycia (bardziej od kategorii zastanawia mnie, jakim cudem udało mi się to cholerstwo wtargać na górę),
- kartony po różnych sprzętach (ja twierdzę, że się nie przydadzą, żona, że owszem, przydadzą. Sterta rośnie.)
- zepsutą lampę stojącą (wymaga nowych kabli, pstryczka i obsady żarówki, nowego abażuru, a także sklejenia połamanych nóg. W zasadzie prościej byłoby kupić nową, ale po co, skoro tę można jeszcze naprawić. Do czego przymierzam się piąty rok.),
- oraz tysiąc i jeden innych potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy, których wyliczenie mogłoby spowodować gwałtowny spadek czytelnictwa niniejszego bloga, więc może dam już spokój.

Istnieją dwie definicje porządku: gdy wszystko jest poukładane, oraz gdy się wie, gdzie co jest. Na moim strychu nie obowiązuje żadna z nich: rzeczy piętrzą się na środku i przy ścianach, zbite w kilka mniejszych i większych stad, efektu naszych raz-do-rocznych prób zapanowania nad chaosem. Rozwiązaniem byłyby regały, mam już nawet wszystko obmierzone i policzone. Trzeba tylko pojechać do stolarza, zamówić odpowiednio przycięte dechy i je w końcu zmontować. I W KOŃCU JE ZMONTUJĘ, TAK!?

I jeszcze słów kilka o wejściu. Na strych prowadzi właz w suficie. W otwór wkłada się pręt, przekręca się, klapa opada z jękiem rozciąganych sprężyn. Jeszcze tylko rozłożyć schodki i można wchodzić. Klapa jest ciężka, schodki nieporęczne, wymagają siły i uwagi, żeby palca nie przytrzasnąć. Idealne środowisko rozwoju dla prawa Murphy'ego. Wczoraj zorientowałem się, że wcięło mi dowód rejestracyjny samochodu. Przetrząsnęliśmy z małżonką cały dom, przeszukaliśmy wszystkie możliwe miejsca, w których dowód mógłby być (te niemożliwe, dla pewności, również). Sprawdziliśmy kieszenie moich kurtek (trzech), oraz płaszczy żony (więcej niż trzech). Dowodu nie ma. Do sprawdzenia została jeszcze jedna kurtka. Ta, którą przedwczoraj wniosłem na strych...




niedziela, 13 maja 2012

Dom z drewna

- Jak to szesnaście centymetrów!?
W głosie każdego z moich gości słychać szczere zdumienie i niedowierzanie. Prowadzę ich wtedy do drzwi balkonowych i pokazuję: ściana w moim domu ma dokładnie szesnaście centymetrów grubości i nie jest niczym ocieplona.
- I to wystarcza!? - pada kolejne pytanie.
- Owszem, wystarcza. - patrzę mojemu rozmówcy w oczy i wciąż dostrzegam w nich powątpiewanie.

Oprowadzanie gości po domu ma swój naturalny schemat. Wchodzimy przez wiatrołap, krótka walka o niezdejmowanie butów (i tak zawsze zdejmują), potem wąskim, ciemnym korytarzem wkraczamy do salonu, który otwiera się ogromną nasłonecznioną przestrzenią. Salon, w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń, jest wysoki jak katedra, sufit pomija poddasze i sięga więźby dachowej. Lekko onieśmieleni goście stają w progu  i wydają pełne podziwu sapnięcia. Następnie siadamy w fotelach i zaczyna się rozmowa.

Opowiadam jak dom się budował (jak z klocków, cieśle przywieźli gotowe, przycięte na wymiar belki i złożyli je w całość dosłownie w dwa tygodnie). Jak zamiast piachu i betonu pozostawili po sobie wielką górę trocin - raj dla chomika. Jak potem pomalowali ściany olejem lnianym, który sprawia, że prawie się nie brudzą, a przy okazji pięknie podkreśla układ słojów i sęków. Jak belki, przygniecione ciężarem dachu oraz własnym, osiadają dobry centymetr każdego roku. A w pewnym momencie opowieść dociera do kwestii ocieplenia, a właściwie jego braku. Pokazuje, że ściany faktycznie mają szesnaście centymetrów grubości i zapewniam, że naprawdę, ale to naprawdę zimą nie marzniemy, że z łatwością utrzymujemy przyjemne dwadzieścia stopni Celsjusza i że (to chyba największa zaleta drewnianego domu) nawet przy największych mrozach ściany są ciepłe w dotyku.

Oczywiście drewniany dom ma również wady. Na przykład ściany pracują. Drewno, w zależności od temperatury i wilgotności powietrza, rozszerza się i kurczy, w związku z czym między belkami, zwłaszcza w rogach, pojawiają się szczeliny. Zimą, gdy wieje wiatr, nagle czuję na karku powiew lodowatej strugi. Wstaję wtedy i wodzę po ścianach palcami oraz policzkiem w poszukiwaniu milimetrowego prześwitu. Zatykam go watą wiedząc, że za chwilę w innym rogu pojawi się kolejny. I nie ma na to rady, taki urok drewnianej konstrukcji.

Inna wada to ciemniejące ściany. Niemal śnieżnobiały świerk z pierwszych dni po przeprowadzce teraz ma kolor lipowego miodu. Różnicę widać zwłaszcza wtedy, gdy zdejmie się ze ściany obraz, albo odsunie szafę. Jednolita powierzchnia okazuje się patchworkiem pt. "Kochaj albo rzuć". Ja kocham.

Poza tym na ścianach osiada kurz, w związku z tym raz na jakiś czas należy je umyć. Wypadałoby raz do roku, ale różnie z tym bywa. Upiorna robota: ciepła woda z szarym mydłem, szczota ryżowa i szuru-buru centymetr za centymetrem, belka za belką, ściana za ścianą. Ramiona mdleją, skóra na dłoniach pomarszczona, czasami zdarta do krwi, po robocie krzyczy o krem nawilżający. Pot zalewa oczy, które dziwnym trafem nigdy nie widzą ile już jest zrobione, za to zawsze - ile jeszcze pozostało... Za to nagroda w pełni rekompensuje mordęgę: przez kilka dni w domu unosi się aromat czystego, lekko wilgotnego drewna.

Zapach... Mieszkając w drewnianym domu, przyzwyczailiśmy się do niego i nasze nosy na co dzień już go nie rejestrują. Za to gdy wracamy z wakacji, uderza w nas aromatyczną falą, narkotyzuje i uzależnia - kto raz zamieszkał w drewnie, ten o cegle już nie pomyśli...  

niedziela, 6 maja 2012

Różnica

Mieszkanie na wsi tym różni się od mieszkania w mieście, że na wsi zawsze jest coś do zrobienia. Czego mieszczuchy szczerze nam zazdroszczą. Siedzą całymi dniami w bloku i myślą sobie: Jakbym miał domek na wsi, taki z ogrodem, to siedziałbym sobie teraz w tym ogrodzie i byłoby mi jak w raju... Podłubałbym trochę w ziemi, płot bym pomalował, warzywnik podlał, trawkę przystrzygł... sama radość! Ta, akurat... Radość to jest wtedy, gdy sąsiad się zmiłuje i wpadnie na chwilę pogadać. Można wtedy odłożyć szpadel/młotek/pędzel/kosiarkę/śrubokręt/nożyczki/miotłę/widły/sekator/hebel/piłę/szlifierkę, sięgnąć do lodówki po piwko (piwko w lodówce powinno być zawsze, właśnie na wypadek niespodziewanej wizyty sąsiada), przysiąść na murku i leniwie pogadać o czymkolwiek.

Wczoraj na przykład gadaliśmy o tym, że taki mieszczuch siedzi całymi dniami w bloku i... fajnie mu. Bo nic nie musi robić. Ani strzyc trawnika. Ani tarasu malować, bo farba znowu w słońcu oblazła. Ani chwastów wypielić z warzywnika (trzeci raz, od kiedy zrobiło się ciepło). Do szamba nie musi zajrzeć, czy już się wypełniło, a jak się wypełniło to zadzwonić, żeby wywieźli (mój synek wymyślił, że przyjeżdża do nas szambulans). Drzewek nie musi spryskać, bo robactwo już się do liści dobrało (oczywiście wcześniej trzeba się dowiedzieć czym gadzinę zwalczyć). Pomidorów nie musi upalikować, groszków podwiązać, obrać truskawek ze starych liści nie musi, ani tych liści potem spalić w ognisku... Węgla nie musi do pieca dorzucić (jeśli dom ogrzewany jest węglem, bo jeśli gazem, to rachunkami za gaz nie musi się mieszczuch przejmować). Kota nie musi przeganiać z tarasu, bo drań ostrzy pazury na barierce, ani potem tej barierki oszlifować i pomalować nie musi. A jak kot martwą mysz do domu przyniesie, to nie musi tej myszy spod łóżka wyciągać i do kompostu wyrzucać.  Psa nie musi pilnować, żeby się pod ogrodzeniem nie przekopywał, a jak się przekopie, to nie musi za nim po wsi ganiać, ani dziury po nim zakopywać. Taki mieszczuch, jak wróci z pracy, to się może zwalić z gazetą na kanapę i całe popołudnie na niej przeleżeć.

Całe popołudnie! - wzdychaliśmy z sąsiadem, przeciągając się na trawie, gapiąc na jaskółki, pociągając ze spoconych butelek i wystawiając twarze do słońca...

A potem wstaliśmy i wróciliśmy do swoich zajęć. On do zalewania betonem słupków pod taras, ja - do koszenia trawnika...  

niedziela, 29 kwietnia 2012

Ognisko

Możliwość rozpalenia ogniska w dowolnym momencie to, moim zdaniem, jedna z największych zalet mieszkania na wsi. Na przykład wtedy, gdy stopień rozbrykania dzieciaków sięga zenitu i grozi poważną awarią psychiki rodzica. Są takie dni, gdy w dzieciaki wstępuje diabełek, który z szatańską precyzją doprowadza rodziców do białej gorączki. Ogień znakomicie nadaje się do wykurzenia kusego z pociech, które zamiast wydurniać się i dziczyć, krążą podekscytowane wokół żaru, dorzucają drewna i wszelkich wyszperanych w trawie paprochów, oraz z lubością krztuszą się dymem. A potem można jeszcze upiec ziemniaki i połączyć przyjemność wpatrywania się w żar z pożytecznym napełnieniem dziecięcych żołądków, na co dzień zajęciem karkołomnym. No i do końca dnia rozmawiać o tym, jak fajnie się paliło, jak strzelały iskry, jak umorusało się buzie i ręce oraz bluzy, spodnie i czapki zwęglonymi łupinami od ziemniaków, no i jak fantastycznie śmierdzi się dymem, nawet po kąpieli.

Ognisko ma również zalety czysto praktyczne, czyli porządki na posesji. Bo ile by się nie doprowadzało obejścia do stanu idealnego, zawsze znajdzie się coś do spalenia: na pół spróchniałe dechy, które przez kilka lat odgradzały trawnik od warzywnika, a które wreszcie zastąpiłem płotkiem z prawdziwego zdarzenia. To znaczy jeszcze nie zastąpiłem, ale w tym roku to już na mur-beton zastąpię, ręka na sercu. Dalej: wielki wór starych liści od truskawek, których nie należy wrzucać do kompostu. Nie wiem dlaczego, ale podobno nie należy. Następnie smętny kikut bożonarodzeniowej choinki, który, ciśnięty w pośpiechu za skrzynię z kompostem, doczekał tam lata. No i kolejna zapaćkana betonem decha z wielkiej sterty - pamiątki po budowie. Dechy są długie i ciężkie jak diabli, każdą trzeba najpierw porąbać, uważnie omijając zardzewiałe gwoździe. Wszystkich na raz się nie da, więc pamiątka zdobi ogród już piąty sezon. Inna sprawa, że takie dechy czasami się do czegoś przydają, więc wszystkich na pewno nie spalę. No sorry, żoneczko...

Jednak najfajniejsza w ognisku jest medytacja. Stan całkowitego wyłączenia myśli. Kucam przy gasnącym ogniu z patykiem w ręku, zagarniam niedopalone resztki do ognia, rozgrzebuję żar by jeszcze trochę się paliło i - o niczym nie myślę. Nieobecny wzrok, automatyczne ruchy dłoni, hipnoza. A potem budzę się i zdumiony rozglądam dookoła, bo nagle, nie wiem kiedy, zrobiło się zupełnie ciemno. Wzdycham kilka razy głęboko i wracam do domu, wyciszony, łagodnie uśmiechnięty, szczęśliwy...

niedziela, 22 kwietnia 2012

Pole do popisu

- Jaka jest tajemnica waszych słynnych pięknych trawników? - zapytano kiedyś Anglików.
- Wyłącznie kosić i podlewać - odpowiedzieli - i tak przez trzysta lat...

Na początku była glina. I błoto. I piach. I betonowe resztki, zardzewiałe gwoździe i śruby, postrzępione płachty folii remontowej, okrawki styropianu, połamane, ochlapane cementem dechy i wszelkie inne suweniry po ekipie budowlanej. Dwadzieścia arów depresji tym czarniejszej, im bardziej zerkało się za płot, na trawnik sąsiada - jak spod igły. Sam nie dam rady - zdecydowałem i wezwałem posiłki.

Traktor najpierw zaorał, a potem zabronował i zawalcował cały teren. Jego spokój i siła napełniły mnie otuchą. Wkroczyłem na pole dostojnym, uroczystym krokiem i przemierzyłem je wzdłuż i wszerz, co chwila czerpiąc z wora i zamaszystym ruchem rozsiewając nasiona. A także przeklinając pod nosem wiatr, który uparł się, żeby trawnik zasadzić również na mojej twarzy, ubraniu oraz w butach.

Potem nastąpiły długie tygodnie czekania, aż się zazieleni. Wraz z nasionami kiełkowała nadzieja na trawnik z katalogu: gęsty, soczysty, przycięty od linijki. Wizję mąciły nieprzewidziane wypadki: kret wykopał  pierwsze kopce, pies postanowił sprawdzić co owe kopce kryją, stada szpaków i wróbli uznały, że mój trawnik to największy karmnik na świecie. Natomiast znajomi i przyjaciele, jeśli ich nie upilnowałem, żłobili obcasami  kilkumetrowe ścieżki, urywane gdy wreszcie do nich dotarło, że teren jest wciąż zbyt miękki na spacery.

Potem pojawiły się mlecze. Dziesiątki, setki żółtych punktów, które tym gęściej pokrywały teren, im bardziej uparłem się by je wszystkie powyrywać. Żółć z trawnika wkrótce przelała się na moją wątrobę, ustępując miejsca puchowej, rozsiewanej na wszystkie strony bieli dmuchawców. Następny dołączył perz, który rozpychał się w rachitycznej wciąż trawie z siłą wiejskiego parobka. Do perzu dołączyły inne chwasty, których nawet nie potrafię nazwać, a które rzuciły się na mój trawnik jak stado wróbli na okruszki. Wizja z katalogu rozwiewała się. Mój trawnik zmienił się w twarz nastolatka: zamiast gładkiej świeżości pryszcze i rzadkie kępki pierwszego zarostu. Trawnik za płotem zieleniał na równi z moją zazdrością.

W międzyczasie zaprzyjaźniłem się z kosiarką. Najmniejszą elektryczną kosiareczką świata, która świetnie spisywała się w moim poprzednim, dokładnie pięć razy mniejszym ogrodzie, a która teraz zmusza mnie do wielogodzinnych dreptanych maratonów z balastem blisko stumetrowego, pomarańczowego ogona. Już dawno powinienem kupić kosiarkę spalinową, może nawet taki mały traktorek - marzenie każdego dorosłego chłopca z ogrodem, niestety kosiareczka postanowiła pobić rekord długowieczności i uparcie się nie psuje. W życiu bym nie przypuszczał, że brak awarii może martwić...

Mój trawnik ma w tej chwili pięć lat. Zgęstniał, zmężniał, okrzepł. Nadal jednak zdobią go krecie kopce, mlecze, osty, koniczyna i wszystko to, co porasta okoliczne łąki. I już dawno pogodziłem się z faktem, że nigdy nie będzie jak z katalogu. Zamiast walczyć z chwastami, rozkładam leżak i chwytam spojrzenia  nowych, walczących z gliną i błotem sąsiadów, którym mój zachwaszczony trawnik wydaje się jak spod igły!

niedziela, 15 kwietnia 2012

Jak Wojtek został strażakiem

Wojtek został strażakiem dwie niedziele temu. Znajomi z Krakowa, którzy tego dnia wpadli na grilla, jeszcze w samochodzie wybuchnęli śmiechem, widząc kłęby dymu niedaleko mojej chałupy:
- Oho! Wojtek grilla rozpala!
Mnie do śmiechu nie było ani trochę. Dym pojawił się nagle na pobliskiej łące. Ktoś podpalił trawę, a ponieważ dzień był wyjątkowo wietrzny, ogień błyskawicznie wymknął się spod kontroli i pognał, jak pies zerwany z łańcucha, w kierunku domu sąsiada i pobliskiej szkółki leśnej.

Najpierw telefon na sto dwanaście:
- Przyjedziemy - mówi dyżurny - ale nie wiemy kiedy. Dziś płonie cała okolica...

Gumofilce na nogi, łopata w garść i pędzę na pole. Po drodze dołączają sąsiedzi, zaczyna się "wielkie trzepanie dywanu". Wiosenne porządki, psiakrew... Tłuczemy łopatami po palących się trawach. Tu ogień zgaszony, tam wybucha na nowo. Mijam spalone myszy, jaszczurki, w oddali gna jakiś zając, ptaki zamiast tryli wydają ostrzegawcze piski. Ogień osmala drzewka w szkółce, dochodzi do lasku na wzgórzu. Wiatr nie ustaje.

Zjawia się czerwony żuk z drabiną na dachu, w nim pięciu czy sześciu strażaków.
- Więcej was nie będzie!?
- Panie, dzisiaj nie wyrabiamy! To już trzeci pożar od rana...

Półtorej godziny później wracamy. Każdy milczy, jedna sąsiadka, na co dzień oaza spokoju i dobroci, klnie w karczemnych słowach - za nas wszystkich . Za plecami dymią dwa, może trzy hektary czarnej, martwej łąki.

Znajomi z Krakowa witają bohatera: osmalona twarz, ciuchy śmierdzą dymem, na dłoni krwawi odcisk, bo zapomniałem zdjąć obrączkę... Zabieramy się za rozpalanie grilla, ale wieje tak mocno, że węgle nie chcą się zająć. Co za paradoks...

Godzinę później, jakiś kilometr dalej wybuchnął kolejny pożar. Ogień strzelał w górę na trzy, cztery metry. Strażacy, którzy kręcili się jeszcze przy naszym pogorzelisku, wsiedli w żuka i pognali przez pole. A wieczorem niebo oświetliła kolejna łuna, tym razem z drugiej strony wsi...

I tak jest każdej wiosny. Zamiast świeżej zieleni, okolicę szpecą czarne połacie - bliższą, dalszą, jeszcze dalszą... Kraków, Bydgoszcz, Szczecin, Wrocław, Białystok, {....................}*

* tu możesz wpisać dowolną polską miejscowość.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Prowizorka

"Dziesięć procent na nieprzewidziane wydatki." To przykazanie powtarzałem jak mantrę przy planowaniu budżetu na budowę domu. Drugiego domu. W pierwszym, postawionym dziesięć lat wcześniej na drugim końcu Polski, przez brak finansowej górki całe piętro pozostało niewykończone, zabrakło też na podjazd i garaż. Zaczynając budowę numer dwa byłem już mądrzejszy i w budżecie uwzględniłem odpowiedni margines na wszelkie niespodzianki: dodatkowe metry kabla, jeszcze jedną ciężarówkę żwiru, wszelkie ekstra "kraniki, dywaniki, kafelki, duperelki". Tak mi się przynajmniej wydawało, jednak rzeczywistość po raz drugi dała mi prztyczka w nos. Owszem, dom zapiąłem na ostatni guzik, jednak w ogrodzie nadal rządzi prowizorka, której najbardziej uciążliwym przejawem jest brak podjazdu i wiaty garażowej, w związku z czym w czasie jesiennej słoty oraz wiosennych roztopów podwórko tonie w błocie, a zima oznacza codzienną poranną gimnastykę ze skrobaczką do szyb w rękach. Dlaczego nie założyłem piętnastu procent!? - pytam wtedy sam siebie mieląc w ustach cocktail brzydkich wyrazów. Odpowiedzią jest regularny chrzęst łopatki drapiącej zamarzniętą szybę...

Pocieszenie przynosi świadomość, że nie jestem jedyny. Wraz z każdym z nowo wybudowanych sąsiadów tworzymy "Klub Miłośników Prowizorki, Chcąc Nie Chcąc". Tu niewykończona góra, tam betonowy balkon bez balustrady, obok ledwo zipiący płot z najtańszej siatki, wszystko połączone wspólnym mianownikiem: dechami po szalunkach zbitymi w prowizoryczny chodnik przerzucony nad trzęsawiskiem, które hen, kiedyś tam, zamieni się w angielski trawnik jak z katalogu.

Mam w barku flaszkę ulubionego ginu Bombay Sapphire, którą kupiłem przed rozpoczęciem budowy z myślą o toaście na jej ostateczne zakończenie. Butelka stoi zamknięta już piąty rok. Ciekawe kiedy się jej wreszcie, do ciężkiej cholery, doczekam...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Medytacja na czterech kółkach

Wylotówka z Krakowa to szeroka dwupasmówka, która, choć pełna kolein, i tak prowokuje do wciśnięcia gazu do oporu. Długa prosta, żadnych drzew, słupów, ostrych zakrętów - nic, tylko przyspieszać. Jednak po kilku kilometrach dwa pasy nagle zwężają się w jeden, brutalnie hamując ułańską szarżę. I dalej już tylko górki i zakręty, i choćbyś nie wiem jak się, człowieku, napinał, choćbyś nie wiem jak próbował, to nie poszalejesz... Sześćdziesiąt na godzinę, przy odrobinie szczęścia siedemdziesiąt, a jeśli masz pecha - czterdzieści. Ciężarówka pełna złomu (i sama nim będąca) szybciej pod górkę nie wjedzie. Wyprzedzić? Proszę bardzo, wyprzedzaj. Wychylaj się, migacz, redukcja, gaz!!! Hamulec.... Jeszcze raz gaz!!!!! Hamulec. W końcu jednak się uda, wyrwiesz do przodu z westchnieniem ulgi, tylko po to by dojechać do kolejnego tira, który postanowił zaoszczędzić na autostradzie. Bo droga, którą codziennie dojeżdżam do pracy, to alternatywa dla wiecznie drożejącej A4. Pełna tirów, obcych rejestracji, no i miejscowych, którzy już dawno zrozumieli, że nie ma co się spinać.

Mnie zrozumienie tego faktu zajęło jakieś pół roku. Zwykle jeżdżę dość dynamicznie i płynnie i, jak każdy facet na świecie, uważam się za mistrza kierownicy. Początkowo więc, jeszcze wtedy, gdy doglądałem budowy, wbijałem autu ostrogi, chlapałem przekleństwami na przednią szybę by na miejsce dojechać czerwony, spięty, i kompletnie wykończony. Aż kiedyś zepsuł mi się samochód. Z warsztatu dostałem auto zastępcze, zmęczonego życiem osiołka, który na sygnał do ataku odwracał głowę i patrzył na mnie jak na kompletnego wariata. Chcąc nie chcąc zwolniłem. Przesuwałem się w niespiesznym rytmie zmotoryzowanej gąsienicy, z nudów kontemplując krajobraz, wsłuchując się w muzykę lub w dyskusję w radiu. I... odpoczywając! To było zdumiewające odkrycie! Im większy panował ruch, im wolniej toczyłem się za zdychającą z wysiłku ciężarówką, tym bardziej zrelaksowany wysiadałem z auta. Dwa razy dziennie miałem czas by spokojnie posiedzieć, pomyśleć, posłuchać ulubionych płyt, albo po prostu dać się zahipnotyzować kociemu mruczeniu silnika.

Życie na wsi toczy się wolniej. Życie na wieś - również. Im wolniej, tym lepiej!