niedziela, 24 czerwca 2012

Niedzielny poranek

- Kochanie...
- ...
- Kochanie!
- mmrrruumm....
- Kochanie, wiem, że byś jeszcze pospał, ale musisz wstać i ugasić kompost.

Taka pobudka w niedzielny poranek, to jak wrzucenie trzeciego zamiast piątego biegu na autostradzie. Poderwałem głowę, spojrzałem na małżonkę wzrokiem, w którym z porannej mgły powoli wyłaniał się znak zapytania.
 - Wyrzucałeś wczoraj popiół do kompostu? No to wstawaj i zabieraj się za gaszenie. Całą noc się tliło!

Jasna cholera! Wczoraj na obiad rozpaliłem grilla. Popiół starym zwyczajem wylądował w kompoście. Popiół, podkreślam, nie rozżarzone węgle. Nauczony doświadczeniem (patrz: rozdział "Kompost") sprawdziłem, czy węgiel się dopalił. Rozgrzebałem go patykiem, pomacałem palcami. Grill był jeszcze ciepły, ale nie parzył. Nie było widać żaru, tylko czarnoszare, zwęglone resztki. A jednak! W którymś z węgielków tliło się jeszcze życie.

Wyskakuję z łóżka i lecę do ogrodu. Rozwijam wąż i polewam rozżarzone deski zachodząc w głowę, jakim cudem kupa wilgotnej, zgniłej zieleni może się tlić całą noc. Kompost syczy, bucha dymem na pół okolicy. Jest siódma rano, ale nie mam złudzeń, pół wsi ma niezłe widowisko: nieogolony, bosy facet w piżamie leje wodę na dymiący kompost w sielski niedzielny poranek...

- Tata, a co ty właściwie robisz? - mój pięcioletni synek pojawił się za mną jak duch, również boso i również w piżamie.
- Nic, synku. Dałem ciała...
- Co dałeś!?
To się nazywa strzał w stopę. Teraz nie tylko muszę się wytłumaczyć z pożaru kompostu, ale i wyplątać z gęstwiny mowy ojczystej. Nadal stoję boso, w piżamie, z wężem w dłoni. Sąsiedzi w oknach. Jestem nieogolony, nie umyłem jeszcze zębów, nie zdążyłem się wysikać.

Kątem oka dostrzegam twarzyczkę nadbiegającej córeczki. Jej wzrok to ciekawość w stanie czystym.
Ciekawe co jeszcze przyniesie ta niedziela...


niedziela, 17 czerwca 2012

Mecz

A miało być tak pięknie. Tak pięknie miało być... Z grupy mieliśmy wyjść i w ćwierćfinale zagrać... W ćwierćfinale!!! I mniejsza o wynik tego ćwierćfinału, ważne, żebyśmy z grupy wyszli! A dalej to już tylko coraz piękniej mogłoby być. A jakby nie było, to i tak byłoby pięknie, bośmy z grupy wyszli. I duma by nas rozpierała, pieśń triumfu szybami by zatrzęsła, a struny głosowe, choć utopione w zimnym piwie, znów dałyby radę...


Wczoraj wieczorem w barze Acapulco królowała łacina. Najpopularniejsze polskie słowo najpierw pęczniało od wielkich nadziei, potem eksplodowało, gdy piłka o centymetry mijała czeską bramkę, wreszcie wibrowało wściekłym rrrrrrrrrrrrr, tym bardziej zaciśniętym, im bardziej docierało do nas, że nie damy rady... Im bliżej końca, tym częściej palacze wychodzili na fajkę (W barze Acapulco się nie pali. Zakaz respektują wszyscy, choć spokojnie mogliby go olać - bar jest na uboczu, z drogi go nie widać, więc obcy praktycznie tu nie zaglądają). Niepalący też wychodzili, by kilkoma głębokimi wdechami uspokoić nerwy. A potem wracali, opadali na krzesła i wpatrywali się w ekran wzrokiem błagającym o cud.

A cud się zdarzył, ale zupełnie niespodziewany. Tuż przed przerwą w progu stanęła kobiecina i spytała głosem, w którym nie było wiele nadziei:
- A znajdzie się jaki trzeźwy kierowca?
Kobito! Trzeźwy kierowca w barze!? W środku najważniejszego meczu dekady!!??
- Dziecko do lekarza trzeba zawieźć...

- Ja pojadę. Po pół piwa mogę poprowadzić... - ciche słowa przerwały minutową ciszę.
Dwie postaci zniknęły w mroku, w barze Acapulco powietrze znów zaczęło wibrować. I nikt się do tego nie przyznawał, ale każdy z nas troszkę żałował, że wypił za dużo, by wyjść i przerwać tę męczarnię...

niedziela, 10 czerwca 2012

Jak nie zbudować schodów

A w zasadzie nie tyle schodów, co dwóch - trzech stopni prowadzących na taras. Taras z jednej strony wznosi się dobre półtora metra nad gruntem (tu wiodą nań piękne schody z poręczą, zbudowane jeszcze przez ekipę, która wznosiła dom), z drugiej strony od ziemi dzieli go jakieś czterdzieści centymetrów, czyli za mało, żeby robić schody, a za dużo, by wygodnie zejść na trawę. Potrzebne są właśnie owe dwa - trzy stopnie, dzięki którym komunikacja odbywa się komfortowo i bezpiecznie.

Tuż po przeprowadzce rolę stopni zaczęły pełnić drewniane kloce, półmetrowej długości obrzynki od belek, z których powstał dom. Ustawione w prowizoryczną piramidkę, od kilku lat doskonale wywiązują się z roli. Prowizorka to najtrwalsza rzecz na świecie, wiadomo. Niestety nadgryzł je ząb czasu, czyli robactwo i wilgoć. Idealnie płaska powierzchnia zaczęła gnić od spodu, z góry zaś poprawiło ją moje wrodzone lenistwo, używałem mianowicie owych stopni jako pieńka do rąbania kominkowego drewna (właściwy do tej pracy pieniek stoi po drugiej stronie domu). Krótko mówiąc, stopnie zaczęły się kiwać oraz grozić wbiciem drzazgi w bosą stopę.

Moja małżonka jest mądrą osobą. Moja małżonka doskonale wie, że jeśli chce, żeby jej mąż wykonał jakąś większą pracę, to należy go o to poprosić łagodnie, z uśmiechem, a przede wszystkim nie-za-gwałtownie. Do kwestii budowy stopni podeszła więc stopniowo.

- Tak sobie myślę, że te stopnie to musiałyby być tej samej szerokości co bok tarasu, żeby z każdej strony dało się wygodnie schodzić - rzekła któregoś popołudnia pierwszej zimy po przeprowadzce.
- Zgadzam się - odparłem pół roku później, stojąc przed tarasem i w zamyśleniu drapiąc się po podbródku.
- A jakbyś je umocował? - spytała następnej zimy.
- Muszę się zastanowić - odpowiedziałem natychmiast, przez co małżonka zachłysnęła się kawą.

Opracowanie technologii mocowania stopni w gruncie zajęło mnie na dobre. Zalać fundament z betonu, czy wbić drewniane słupki? A jeśli słupki, to czym je zakonserwować, żeby nie zgniły po pięciu latach? A jak beton, to trzeba by betoniarkę pożyczyć... No i sprawdzić jak się ten beton robi, bo jakoś nigdy jeszcze go sam nie rozrabiałem. A jeśli stopnie mają być na szerokość tarasu, to w połowie trzeba by je jakoś podeprzeć, żeby się nie uginały. Deski to by trzeba u stolarza zamówić. Ciekawe gdzie w okolicy jest jakiś stolarz...

Niedawno wpadliśmy do sąsiadów na popołudniową kawkę.
- Popatrz na te ich schodki- żona szepnęła mi do ucha, gdy sąsiedzi krzątali się w kuchni - Ciekawe jak są zrobione...
Stopnie sąsiada okazały się konstrukcją nieznośnie solidną w swej prostocie. Małżonka z uśmiechem podjęła sąsiedzką pogawędkę udając, że natychmiast o nich zapomniała.

- A widziałeś, jaką fajną piaskownicę mają ich dzieci? - rzuciła od niechcenia, gdy godzinę później spacerowaliśmy w stronę domu...

niedziela, 3 czerwca 2012

Podłoga

Pierwsza rysa na nowej podłodze pojawiła się już w czasie przeprowadzki. Długa na prawie trzydzieści centymetrów, głęboka na dobre dwa milimetry, poszarpana na krawędziach. Zrobiła się... no nie, sama się nie zrobiła. My ją zrobiliśmy, ja z moim ojcem, mordując się z ciężkim jak koło młyńskie biurkiem, które usiłowaliśmy wnieść do salonu przez drzwi balkonowe. Drzwi, choć dwuskrzydłowe, mają po środku pionową belkę. W czasie kupowania kompletnie nie zwróciłem na nią uwagi, więc mam za swoje - męczę się z nią ilekroć muszę wnieść do salonu coś większego. Na przykład stare, dębowe biurko. Przez korytarz się nie da, bo wąski i zakręca.

A więc targamy z ojcem to biurko, klnąc pod nosem i zaciskając zęby, obracając je na wszystkie strony by wpasować w zbyt wąski otwór. W końcu się udaje, biurko wjeżdża do salonu z efektownym piruetem, po czym wysmykuje się nam z rąk (mnie się wysmykuje) i kaleczy podłogę. Zupełnie Nową Podłogę. Błyszczącą świeżym lakierem, odbijającą światło jak lustrzana tafla podłogę...

Pięknie...

Do pierwszej rysy dołączały kolejne: od przesuwanych mebli, od nożyczek, które wymknęły się z rąk i wbiły w drewno, od długopisu, który w rękach mojej córeczki zmienił się w najprawdziwsze dłuto, od popielnika, czyli stalowego pojemnika, do którego wysypuję popiół z kominka. Krawędzie popielnika szlifują lakier jak papier ścierny, o czym przekonałem się, gdy pierwszy raz przesunąłem go kolanem, usiłując wygarnąć popiół z rogu paleniska. Od nogi krzesła, od której odpadła filcowa podkładka... Nigdy nie kładźcie świerkowej podłogi! - radziłem wszystkim znajomym, którzy zdradzili zamiar kupna lub remontu lokum - Świerk jest miękki jak masło, co by na niego nie spadło, od razu robi się ślad.

I bardzo dobrze, że się robi! Po kilku latach mój pogląd na świerkowe deski całkowicie się odmienił. Najważniejsze to szybko przeboleć pierwszą rysę, która zawsze boli jak diabli. Na to nie ma lekarstwa, trzeba odchorować. Ale każda następna znieczula coraz bardziej. Zamiast się wściekać - wzdychamy, wzruszamy ramionami, a w końcu parskamy śmiechem. Śmiech brzmi szczególnie efektownie, gdy rysa jest dziełem jakiś gości. Goście zamierają przerażeni, że narobili szkody, a my, zamiast fałszywego "Ależ nic się nie stało", wybuchamy śmiechem, wprawiając ich w stupor. Bo im bardziej zniszczona podłoga, tym większe daje poczucie komfortu. Tym bardziej można się nie przejmować: upuszczonym świecznikiem, rozlaną kawą, bawiącymi się dzieciakami, obcasami gości... Nowa podłoga terroryzuje, zużyta - służy. I nie tylko podłoga, ale każdy nowy nabytek:  telefon, komputer, zegarek, samochód... Nowy - terroryzuje, zużyty - służy.

Jedną z naszych ulubionych zabaw na deszczowe popołudnia jest "czytanie podłogi".
- Synku, a pamiętasz jak powstała tamta rysa pod oknem?
- Tak, tato! To było wtedy jak goniłem Zośkę z łopatką i się wywaliłem!
- A ta przy stole?