niedziela, 29 stycznia 2012

Czerwone światło

Czerwone światło pojawiło się zeszłej wiosny na drodze do gminy. Wysoki stojak na kółkach, na nim osadzony sygnalizator, drugi o kilometr dalej, oba, sprzężone radiowo, regulowały ruch na remontowanym odcinku drogi. Wreszcie - sapnęli zgodnym chórem mieszkańcy kilku okolicznych wsi, zmęczeni fatalnym stanem nawierzchni, która, zwłaszcza po zimie, mocno zaniżała statystykę jakości dróg powiatowych w Polsce.

Remont rozpoczął się wiosną, a latem zrobił sobie przerwę. Czyli droga została rozkopana, dało się jechać tylko jednym pasem, a robotnicy zniknęli. Podobno jakiś problem formalno - finansowy, którego rozwiązanie zajęło kilka długich miesięcy, a który spowodował, że droga do gminy wydłużyła się dwukrotnie. Początkowo wszyscy karnie staliśmy na czerwonym, czekając długie minuty na prawo do przejazdu. Ale wkrótce najpierw jeden, potem drugi, a następnie kolejni kierowcy, wypowiedziawszy się niecenzuralnie, ruszali z piskiem opon na czerwonym. Początkowo spoglądałem na nich z potępieniem. Oczywiście, myślałem, co tam będzie jeden z drugim stał, paliwo i czas marnował, jak z naprzeciwka nic nie jedzie. "Nie jedzie, to ja jadę! I co mi kto zrobi!?" W rezultacie na środku rozkopanego odcinka spotykały się dwa auta i, niczym dwa kocury, świdrowały się wzrokiem, który przegra wojnę nerwów i ustąpi. Gdyby zrobić z tego zawody sportowe, to nie schodziłbym z podium. Wypełniony świętym oburzeniem szarżowałem na cwaniaczka, który, wiedząc, że łamie prawo, nie wytrzymywał i czmychał na rozkopane pobocze, żegnany moim ciężkim wzrokiem.

Któregoś razu stanąłem zderzak w zderzak z kierowcą, który ani myślał ustąpić. Święte oburzenie w jego oczach dorównywało mojemu, a do awantury nie doszło chyba tylko dlatego, że obaj jechaliśmy z dziećmi. W następnych dniach sytuacja zaczęła się powtarzać. Kolejni kierowcy nie tylko wytrzymywali mój wzrok, ale wymachiwali pięściami, obrzucali inwektywami i w ogóle traktowali tak, jak gdybym to ja cwaniakował, a nie oni! Ich zachowanie było na tyle sugestywne, że zacząłem wątpić we własne zmysły.
Za którymś razem wyskoczyłem z auta.
- Panie, jedziesz pan na czerwonym i jeszcze awanturę mi robisz!?
- Ja!? - czerwony na twarzy jegomość wyprysnął zza kierownicy - Jaja pan sobie robisz!? Zjeżdżaj pan z drogi, bo nie ręczę za siebie!!! 

Awaria sygnalizatora trwała dokładnie do końca remontu, czyli do grudnia. A kierowcy, którzy w końcu zrozumieli, że ten z naprzeciwka też mógł mieć zielone, z uśmiechem zaczęli ustępować sobie miejsca. Chyba że trafiło na przyjezdnego, który ze świętym oburzeniem w oczach nadużywał klaksonu i długich świateł, nabierając opinii o kierowcach z prowincji...

niedziela, 22 stycznia 2012

Wiejskie powietrze

Wiejskie powietrze jest czystsze od miejskiego. Prawdziwość tego banalnego stwierdzenia uderza mnie za każdym razem, gdy w słoneczny dzień jadę do Krakowa. Wyjeżdżam - niebo błękitne, powietrze przejrzyste jak kryształ, często widać Tatry, choć to aż sto kilometrów stąd. A w Krakowie sino-bura zawiesina, którą najpierw obserwuję, a potem powoli się w nią zanurzam.

Jednak czystość to jedno, a zapaszki - drugie. Bo wieś pachnie nie tylko rozgrzaną upałem łąką czy świeżo skoszonym sianem. Na przykład co najmniej dwa razy w roku wieś pachnie obornikiem. Rozrzucanym na dwa sposoby. Czasem gospodarze wywożą go jednocześnie (o czym pisałem poprzednio). Wtedy terkot traktorów ciągnących burobrązowe przyczepy dochodzi ze wszystkich stron, a zapach zwala z nóg przez trzy, cztery dni. Bywa jednak, że traktory pojawiają się po kolei. Jeden kończy, następny zaczyna. Intensywność aromatu zmienia się na długość jego trwania, bywa, że do trzech tygodni. Do dziś nie rozgryzłem od czego zależy wybór metody.
Do obornika dochodzi gnojówka. Zamiast przyczepy za traktorem podąża wtedy beczkowóz z kilkumetrowym, brązowoczarnym pióropuszem. W tej metodzie celuje pan Józek., właściciel pokaźnego stada krów, którego pole dzieli od mojej działki dwieście metrów. Zaledwie dwieście metrów...

Ale tak naprawdę ani obornik, ani gnojówka zupełnie mi nie przeszkadzają. Owszem, śmierdzą okrutnie, ale są całkowicie zgodne z naturą i stanowią integralną część wiejskiego życia. Ich smród uważam za przyjazny, nie narzekam, nie marszczę nosa, cierpliwie czekam, aż zapach zwietrzeje. To co doprowadza mnie do białej gorączki, to smrody przeciwne naturze: zapach szamba regularnie wylewanego do rowu, odór z kurzarni - mieszanka kurzych gówien z truchłami nieszczęsnych ptaków, które padły zanim trafiły pod rzeźnicki nóż. Do niedawna właściciel wywoził je po prostu na pole, po kilku awanturach na szczęście utylizuje je bardziej dyskretnie. Żółty, chemiczny smród palonych plastików, częsty zwłaszcza zimą. Wiadomo, węgiel drogi, a opony palą się równie dobrze...

A raz do roku, na świętego Jana, na Kamyku wieś rozpala wielkie ognisko. Płonie w nim cała zawartość pobliskiego rowu: opony, butelki PET, stare kalosze, folia remontowa, mniejsze i większe worki ze śmieciami... Kolumna czarnego dymu wznosi się na kilkadziesiąt metrów, po czym rozwiewa się po okolicy pochłaniając kolejne domy niczym zaraza z Mordoru. Kwadrans później z wyciem syreny, w niebieskiej, błyskającej poświacie, na ratunek przybywa zastęp elfów, którzy, ugasiwszy ognisko, opieprzają rozentuzjazmowaną gawiedź. Ale nie za bardzo, w końcu każdy z nich wśród stada orków ma kogoś z rodziny...

niedziela, 15 stycznia 2012

Wiatry

Dni bezwietrzne zdarzają się u nas na tyle rzadko, że natychmiast stają się okazją do wymiany międzysąsiedzkich uwag.

- Ale dziś spokojnie, prawda? - krzyczy do mnie J. uśmiechając się zza swojego płotu.
- Pięknie jest! - odkrzykuję i uśmiecham się i do niej i do całego świata, wypełniony euforią pięknej pogody oraz poczucia wspólnoty wywołanej tą króciutką pogawędką.

Niestety dni bezwietrzne to rzadkość. To znaczy - na Dołkach, czyli w rejonie, gdzie stoi moja chałupa, oficjalnie zwanym Międzygórzem, a powszechnie właśnie Dołkami, bo leży niżej niż główna część wsi. W "centrum" chałupy stoją jedna przy drugiej, zatrzymując wiatr niczym plażowy parawan. Na Dołkach śmiga on między domami jak narciarz w slalomie. Kto tu zamieszka, ten się prędzej czy później do wiatrów przyzwyczai. Chociaż są sytuację, gdy narzekać zaczynają nawet najstarsi Dołkowicze (Dołczanie? Dołkowiacy? DOŁCY!?).

Na przykład w pierwsze ciepłe dni wiosny, gdy słońce i ptaszki wywabiają nas z chałup. Znosimy ze strychu letnie stoliki i krzesła, trzaska świeży obrus, zaczyna się celebra pierwszego śniadania na świeżym powietrzu.
Po kilku minutach wyraz twarzy zaczyna się zmieniać. "Pełnię szczęścia" zastępuje "no cóż, mogliśmy się tego spodziewać...". Wiaterek, niby niezbyt silny, błyskawicznie studzi kawę i jajecznicę, a nas wygania po ciepłe bluzy i czapki z daszkiem. Kwadrans później cała rodzina siedzi z powrotem w salonie z uczuciem ulgi i rozczarowania jednocześnie. 

Kiedyś zaprosiłem do nas kilkoro przyjaciół z miasta. Spotkanie, zaplanowane kilka tygodni wcześniej, wypadło akurat w dniu, w którym gospodarze, połączeni jakąś telepatyczną nicią, wywieźli na pola obornik. Zajeżdża pierwszy samochód, dziewczyna wysiada i.... zamiera, znokautowana dobrym wychowaniem, które nie pozwala jej wskoczyć z powrotem do klimatyzowanego azylu jej auta i uciec, byle dalej od obezwładniającego smrodu. Ten dzień zdecydowanie nie należał do bezwietrznych...

niedziela, 8 stycznia 2012

Skrzyżowanie przy remizie

Zacznę od tego, że jestem w stu procentach przekonany o prawdziwości powiedzenia: "auta przyciągają się na skrzyżowaniach". Zupełnie pusta droga (na prowincji puste drogi wciąż się jeszcze zdarzają), dojeżdżamy do skrzyżowania z inną zupełnie pustą drogą, a gdy już na nim jesteśmy, z boku nagle wyjeżdża samochód, zmuszając nas do jakiegoś manewru: hamowania, skrętu, przyspieszenia... Licho nie śpi, diabeł kusi i prowokuje do wypadku. A za skrzyżowaniem droga oczywiście znów kompletnie pusta. Jako kierowca z ponad dwudziestoletnim stażem napatrzyłem się na takie sytuacje i wiem, że im bardziej puste wydaje się skrzyżowanie, tym ostrożniej należy przez nie przejeżdżać. 

Skrzyżowanie przy remizie jest kompletnym zaprzeczeniem powyższej zasady. Główna droga wije się przez wieś: mijam boisko, kościół, przedszkole, dojeżdżam do remizy, za którą skręcam w prawo w drogę tak wąską, że dwie osobówki ledwo się mieszczą. W dodatku na samym zakręcie stoi budynek, który kompletnie ogranicza widoczność więc boczna droga odsłania się dopiero w momencie skrętu. Ruch we wsi niewielki, auto przejeżdża raz na kilka minut. Sytuacja wypisz - wymaluj dla kusego. Tymczasem jeszcze nigdy, od kiedy tu zamieszkałem (czyli od blisko pięciu lat), nie zdarzyła mi się żadna niebezpieczna sytuacja. Żadne auto nie zaatakowało mnie z boku, nikomu nie wbiłem się pod maskę. Mało tego, owa wąska boczna dróżka wiedzie lekko z górki i zimą wiele razy zdarzyło mi się wpaść na drogę główną, choć wiedząc, że może być ślisko, jechałem wolniej niż piechur. Za każdym razem skrzyżowanie było puste. 

Nie potrafię naukowo udowodnić prawdziwości twierdzenia o przyciąganiu się aut na skrzyżowaniach. Nie potrafię również powiedzieć, dlaczego na skrzyżowaniu przy remizie owa zasada nie działa. Wciąż jednak, dojeżdżając do remizy, zwalniam niemal do zera. Ot, na wszelki wypadek...

wtorek, 3 stycznia 2012

Numeracja domów

Numeracja domów to jedna z najbardziej rzucających się w oczy różnic pomiędzy miastem a wsią. W mieście wiadomo: po jednej stronie numery parzyste, po drugiej nieparzyste, obie strony zgodnie rosną w miarę oddalania się od centrum. Na wsi tak prosto nie jest.

Zacznę od początku, czyli od numeru 1. Znajdziemy go... na samym końcu wsi, czyli na tak zwanej Ogonce, która jest właśnie końcem, a nie początkiem, bo za nią polna droga prowadzi w las i nieużytki. A w drugą stronę numery gospodarstw rosną do 99, ale nie po kolei, ale ruchem pijanego konika szachowego. Tu trójka, obok niej piętnastka, na przeciwko dwadzieścia sześć i tak dalej. Dlaczego? Bo domy dostawały swe numery w miarę powstawania, a nie w porządku liniowym.
Problem polega na tym, że nie na wszystkich chałupach wiszą tabliczki z numerami, w związku z czym nawet miejscowi mają problem z adresami. Jeśli kogoś spytasz o nazwisko, wskaże ci drogę bezbłędnie i bez zastanowienia. Spytaj o numer, zacznie się drapać w głowę, rozglądać, a po chwili zawsze spyta: A kto tam mieszka?

Niedawno stałem na podwórku T., właściciela koparki, dogadując z nim sprawę jej użycia. Nagle mija nas radiowóz podążając w stronę Ogonki. Wolno, z wahaniem... Kilka minut później wraca, jeszcze wolniej, z jeszcze większym wahaniem, i zatrzymuje się przy nas:
- A numer 105 to gdzie będzie?
- A kto tam mieszka? - pyta T. podrapawszy się w głowę i porozglądawszy się wokół.
- Nie możemy powiedzieć, tajemnica.
T. wzruszył ramionami, po czym bez przekonania machnął ręką w prawo, że to będzie gdzieś tam. Policjanci odjechali, pod urzędowym wyrazem twarzy tłumiąc desperację.