niedziela, 30 września 2012

Portki

Dawno, dawno temu moje ulubione Spodnie-Na-Co-Dzień rzeczywiście były spodniami. Obecnie są to portki. Granatowe, bawełniane dresy z decathlonu za 29,90, już w zeszłym roku powinny odziać jakiegoś stracha na wróble, ale nie odziały. W tym roku też nie odzieją, a jeśli trafię z taktyką w rozgrywce z małżonką, to i w przyszłym roku ocaleją. Poplamione, powyciągane, z coraz większą dziurą na prawym kolanie, nawet świeżo po wyjęciu z pralki wyglądają, jakby natychmiast powinny do niej wrócić. Jednym słowem: szmaty.
Ale jakie wygodne... Moja druga skóra, w której moszczę się po powrocie z pracy, czemu towarzyszy przeciągłe aaaaach... Cezura oddzielająca dwa światy: pozadomowy, w którym obowiązują Zasady, od domowego, w którym całe napięcie rozpływa się i znika. Zapewne każdy z nas ma takie Portki, a jeśli nie ma, to mieć powinien. Tyle tytułem wstępu.

A teraz najlepsze: mieszkając na wsi, mogę funkcjonować w Portkach od rana do wieczora. W mieście to nie do pomyślenia, żeby pokazać się w takiej garderobie. Szybki wypad do osiedlowego sklepiku może jeszcze przejdzie, ale wizyta w centrum już nie, chyba że koniecznie chcemy uchodzić za żula. Za to na wsi nikt na strój codzienny nie zwraca uwagi. Trudno żeby było inaczej: rolnicy to ludzie ciężko pracujący, nikt nie będzie zawracał sobie głowy zmianą uwalanych ziemią spodni, gdy schodzi z pola, żeby np. kupić fajki w sklepiku. Co innego w niedzielę, niedziela to dzień odświętny i takiż dress code obowiązuje. Jednak w dniu powszednim każdy ubiera, co mu pasuje, i każdy jest zadowolony. Miasto może nam zazdrościć.

Niedawno znów spotkaliśmy się na drodze. Każdy z sąsiadów odziany w Portki, w większości ozdobione mniejszą lub większą dziurą, przez którą świeciło albo prawe, albo lewe kolano (ciekawostka: nigdy oba na raz). Owe dziury to bezpośrednia inspiracja dzisiejszego felietonu.



niedziela, 23 września 2012

Epitafium dla kota

Mrytka zniknęła.

Jeśli dobrze policzyłem, był to dwudziesty drugi kot w moim życiu, choć mogę się mylić. I jeden z najukochańszych:
- towarzyski (wystarczyło na niego spojrzeć, a już mruczał),
- spokojny (nie ganiał za papierkiem w sobotę o piątej nad ranem),
- czysty (zero wypadków z toaletą),
- cierpliwy (dzieciaki drapał, gdy już naprawdę nie miał wyjścia, np. osaczony w rogu pokoju, przyduszony poduszkami i ciągniony za ogon - każdy by się wściekł. Dzieciaki oczywiście opierniczyłem.),
- łowny (dzień bez upolowanej myszy zdarzał się rzadko. Niektóre z nich konsumował pod naszym łóżkiem, co dziś wspominam z rozrzewnieniem, choć wycierając mysie flaki kląłem jak szewc. Poza tym - biedne myszki... ale dzięki Mrytce dom był od nich wolny.),
- a przede wszystkim było w tym kocie coś takiego, co trudno nazwać słowami, a co sprawiało, że się go po prostu lubiło od pierwszego wejrzenia.

Mrytka, jak każdy kot, lubiła zwiedzać okolicę. Wychodziła rano, wracała wieczorem i po kolacji zakończonej półgodzinną toaletą kładła się między naszymi głowami i mruczała na dobranoc. Czasami znikała na dwa - trzy dni, by po powrocie jeszcze bardziej się z nami witać i jeszcze bardziej w nas wtulać.

Nie ma jej od trzech tygodni. Może jeszcze wróci...

niedziela, 16 września 2012

Wykopki

- Zobacz, tato, pan Józek kopie ziemnioki!
- Synku, ziemniaki!
- Ziemnioki - ziemniaki, co za różnica...

Mój pięcioipółletni, rezolutny, zupełnie nieświadomy budującego się w nim stygmatu synek pędzi w kierunku pana Józka, który z całą rodziną i grupą znajomych zbiera na polu kartofle. Pan Józek, krępy, z ogorzałą od słońca i wiatru, wąsatą twarzą, jest właścicielem najpogodniejszych oczu na świecie. Teraz zaczarował nimi całe swoje towarzystwo, które, zgięte w pół i uwalane ziemią, przekomarza się i śmieje na cały głos. Nawet zaprzęgnięty do pługa koń wydaje się w dobrym humorze, w każdym razie bez protestu daje się pogłaskać po chrapach.


- Cześć Stasiuuuu! Pomożesz nam zbierać?
- No!
- Ty jesteś gość, Stasiuuuu!

"Ciekawe, czy jest drugi taki język, którym No znaczy Tak..." - zastanawiam się, dochodząc do synka. Pan Józek popędza konia, który cięgnie nie tyle pług, co przedziwną, zaskakująco skuteczną maszynę do wykopywania ziemniaków: oprócz lemiesza, który wyciąga je z ziemi, maszyna ma obrotowe, wirujące jak śmigło łapki przerzucające wykopane kartofle na bok. Teraz wystarczy pozbierać je do koszy, a potem wrzucić na stojącą obok przyczepę.
Staś nie widzi poza nimi świata. Umorusany, jakby spędził na polu pół dnia (zajęło mu to trzy minuty), skacze od ziemniaka do ziemniaka, wybierając te największe. W zasadzie powinniśmy już wracać na obiad, ale nawet koń pana Józka nie dałby teraz rady odciągnąć go z pola. W końcu prostuje się i ociera pot z czoła.

- Stasiuuuu, a nazbieraj i dla siebie! - Pan Józek wręcza mu worek, w którym zmieści się dobre dwadzieścia kilo.
Chłopak znów rzuca się na ziemniaki. Napełnia worek, po czym nieruchomieje, kompletnie zaskoczony jego wagą.
- Panie Józku, ale ja go nie uniosę!
- Nie przejmuj się, Stasiuuuu! - Pan Józek, chichocząc, patrzy mi w oczy. - Tata poniesie!

Pewnie że poniesie. Wracamy do domu, rozmowa o wykopkach to w zasadzie monolog podskakującego z emocji Stasia. W końcu wkraczamy na ganek, z ulgą zrzucam z pleców zdobycz, którą prezentujemy, jakbyśmy co najmniej dzika upolowali.
- Tata, jutro też pójdziemy na spacer, prawda?

niedziela, 9 września 2012

Polowanie na komary

Nie jest łatwo złapać komara w drewnianym domu. W żadnym nie jest łatwo, ale w drewnianym jest to równie trudne co wspinaczka na ośmiotysięcznik: wymaga staranych przygotowań, świetnej kondycji, odpowiedniej dozy szczęścia, oraz niezłomnej wiary w powodzenie przedsięwzięcia. Bo w drewnie, w przeciwieństwie do gładkich powierzchni tradycyjnie malowanych ścian, dominują sęki i słoje, na tle których komar staje się niewidzialny. Niemal niewidzialny - oczywiście zawsze istnieje szansa, że moskit zdecyduje się na odpoczynek dokładnie na linii naszego wzroku. Tia... Równie łatwo trafia się szóstkę w totka. Proszę się więc nie dziwić, że emocje mnie poniosły i skakałem po łóżku jak dziecko, gdy pewnego wieczora kilka dni temu utłukłem cztery komary!

Dzieciaki śpią, ja w sypialni dogorywam nad książką. Wokół idealna cisza, którą nagle przeszywa znane wszystkim komarze bzzzzzzzzzzzziiiiiiiiiiiii... Jakby ktoś gwoździem po szybie przejechał. Myśl o zignorowaniu alarmu i naciągnięciu kołdry na głowę porzucam natychmiast, dźwięk latającego komara jest ledwo słyszalny, ale z równym powodzeniem można ułożyć się na drzemkę w południe pod dzwonnicą. Odwracam się więc na plecy i zaczynam polowanie, to znaczy leżę nieruchomo i próbuję namierzyć kierunek bzyczenia. I nagle go widzę! Usiadł na ścianie tuż pod lampą. Chwytam leżącą na stoliku nacnym packę na muchy (packa na muchy to na wsi wyposażenie obowiązkowe, a fakt, że trzymam ją na stoliku nocnym, wynika z doświadczenia) i precyzyjnym smeczem zmieniam oprawcę w dwuwymiarową, mokrą plamę (tu kolejna przewaga drewna nad bielą tynku: nawet jak zostanie ślad, to i tak go nie widać, bo przypomina niewielki sęk).

A chwilę później, gdy opuściłem zaciśniętą w geście triumfu pięść i rozluźniłem szczęki, znów usłyszałem bzyczenie. I znów, choć sam nie mogłem w to uwierzyć, zlikwidowałem jego źródło precyzyjnym pac! Packa na muchy sprawdza się idealnie w walce z moskitami: jest lżejsza i precyzyjniejsza od zwiniętej gazety, o nieuzbrojonej dłoni nie wspominając. A potem jeszcze dwa razy: bzzzzzzzziiiiiiiii wzmocnione  rozwibrowanym errrrrrrrrrrrrr słowa haniebnego, uważna lustracja przestrzeni (jeśli ktoś mnie wtedy podglądał zza okna, to miał niezły ubaw: facet w piżamie, z packą w ręku, stoi zastygły na łóżku i wodzi wzrokiem po scianach), wreszcie dwa kocie kroki i PAC! PAC! Olimpijskie złoto w polowaniu na komary w domu z drewna zdobywa Vir Urbanus! Hymn, łzy wzruszenia, gratulacje od małżonki, rozpalone emocje długo nie pozwalają zasnąć.

O w pół do trzeciej w nocy obudziło mnie bzyczenie numer pięć...

niedziela, 2 września 2012

Boso

Wywołany do tablicy słowami, które znajdują się tutaj, postanowiłem zdradzić jedną ze swych tajemnic:

Mam straszliwie brudne nogi.

Brudne brudem, którego zwykłe mycie nie ruszy. Większe szorowanie poprzedzone moczeniem nóg w misce też nie zrobi na nim wrażenia. Brud zblaknie, ale nadal tam będzie: głęboko wżarty w naskórek i w odciski, które się z niego uformowały. Widać go zwłaszcza na piętach oraz na paluchach: gruba warstwa zrogowaciałej skóry niewrażliwej na żadne szczotki czy pumeksy, szaro-sina, stwardniała podeszwa wytworzona latami chodzenia boso.

Albowiem chodzenie na bosaka to jedna z moich wielkich namiętności. Buty zrzucam przy każdej możliwej okazji: w domu (przez cały rok), w ogrodzie (od wczesnej wiosny do późnej jesieni), w pracy (szczęśliwie pracuję w miejscu, w którym garnitur nie jest wymagany). Uczucie swobody, które towarzyszy wyzwolonym z dybów stopom, w pełni rekompensuje jego wady, jak na przykład potępieńczy wzrok małżonki, która, choć nigdy nie miała nic przeciwko temu zwyczajowi, absolutnie nie zaakceptowała jego skutków. A czasami bose stopy zyskują niespodziewane uznanie, jak np. wtedy, gdy przeprowadzałem wywiad z pewnym znanym reżyserem filmowym. Początek kwietnia, niektórzy jeszcze w ocieplanych butach, ja w sandałach (zupełnie boso nie, bez przesady). Siedzimy w kawiarnianym ogródku, reżyser przez godzinę grzecznie odpowiada na pytania, a jednocześnie walczy o utrzymanie wzroku na mojej twarzy. W końcu nie wytrzymuje:
- Nie zimno Panu tak bez skarpetek!?

Inną wadą chodzenia boso jest ryzyko nadepnięcia na pszczołę. Mój trawnik, jak pisałem wcześniej, pełen jest mleczy, koniczyny i innych przyciągających owady kwiatków. Raz na jakiś czas trafiam na bzyczącą minę, która rozrywa mi stopę bólem tym bardziej przejmującym, im wrażliwszą jej część razi żądło. Kuśtykam wtedy po świeżą cebulę lub ziemniaka (przekrojone na pół i przyłożone do rany przynoszą ulgę w kilka minut) powstrzymując wodospad słów haniebnych wywołany po równo bólem i reakcją dzieciaków, które turlają się ze śmiechu na widok skaczącego na jednej nodze, czerwonego na twarzy ojca. Podobno pszczeli jad świetnie leczy z reumatyzmu. Jeśli tak, to mogę być spokojny o stopy, zwłaszcza o lewą.

Raz na jakiś czas małżonka zapędza mnie do gruntownego wymoczenia nóg w misce (szczególnie przed zmianą pościeli), co oczywiście jest czynnością wielce przyjemną, ale dopiero wtedy, gdy się już człowiek zbierze. Jednak efekty moczenia, jak nadmieniłem wyżej, są połowiczne. O wiele lepszy skutek przynosi półgodzinny spacer po zroszonej, świeżo skoszonej trawie, tylko że kombinacja porannej rosy, skoszonego trawnika, wolnego od pracy poranka i trzydziestu minut bez jakiegoś żądania ze strony dzieci ("Tato, kanapkę!", "Tato, siku!", "Tato, a zbudujemy coś z klocków!?") zdarza się może ze dwa razy w roku.

Najczystsze w moim bosym życiu nogi miałem po powrocie z sanatorium w Busku-Zdroju, gdzie zażywałem codziennych kąpieli w wodzie siarczkowej (między innymi, bo przyjemnych zabiegów było więcej). Sam byłem zdziwiony: stopy były gładziutkie i różowiutkie jak niemowlęca pupcia, aż żal było je psuć chodzeniem! Od tej pory raz na jakiś czas sugeruję małżonce, że bardzo chętnie znów udałbym się do Buska na gruntowne czyszczenie pięt, ale jakoś nie znajduję zrozumienia. "Pumeksem" - odpowiada małżonka, wskazując drzwi od łazienki.