niedziela, 26 maja 2013

Zimna Zośka

Zimna Zośka spóźniła się w tym roku niewybaczalnie. Miała przyjść piętnastego, przyszła dziesięć dni później. Byliśmy przekonani, że da już sobie spokój. Że jest osobą dobrze wychowaną, która rozumie jakim faux pas jest niespodziewana wizyta ponad tydzień po umówionym terminie. Akurat. Nawet nie zapukała. Przybyła niespodziewanie i zupełnie nie zważając na to, że gospodarze są zajęci w ogrodzie, rozgościła się i sapnęła z zadowoleniem: No, to jestem...

Gospodarze, w przeciwieństwie do gościa, zachowali się jak należy. Napalili w kominku, przygotowali grzańca i teraz uśmiechają się uprzejmie przy zdawkowej konwersacji. Częstują gorącym bigosem, podsuwają pod nos kakao, proponują kawę z cynamonem. Zimna Zośka nie odmawia. Z apetytem pochłania kolejne porcje rozgrzewających smakołyków, siorbie grzane piwo i zupełnie nie zwraca uwagi na dyskretne chrząknięcia zmęczonych przydługą wizytą gospodarzy.

Nie ma nic gorszego niż nieproszony gość, który się zasiedział. Czy ktoś wie, jak się takiego pozbyć?


niedziela, 19 maja 2013

Właśnie dlatego

Ten poranek zdecydowanie nie udał się dziesięciocentymetrowej dżdżownicy, którą błyskawicznym ruchem dzioba wyciągnął z trawy drozd. Potem jeszcze trochę ją potarmosił i zjadł. A potem ćwierknął coś po drozdowemu i poleciał, wyraźnie zadowolony. Dżdżowniczy dramat rozegrał się półtora metra ode mnie, dziś, wcześnie rano.

Obudziłem się przed resztą rodziny. Wstałem, nastawiłem ekspres i chwilę później z parującym kubkiem w ręku, wciąż w piżamie, usiadłem na tarasie by cieszyć się Idealnym Niedzielnym Porankiem (słońce, rosa, ciepło, cicho). Kilka nieruchomych minut w fotelu i zaczęły zlatywać się ptaki, dla których świeżo skoszony trawnik to zaproszenie na śniadanie. Kosy, drozdy, pliszki, szpaki, a także zięba (jeśli mnie wzrok nie mylił, bo akurat ona usiadła daleko).

Półgodzinną medytację przerwały dzieciaki, które wychynęły z domu i, również w piżamach, rozpoczęły okupację moich kolan.

A potem była wędrówka boso po mokrej trawie, a po niej niespieszne śniadanko ze szczypiorkiem z własnego warzywnika, a teraz siedzę sobie na tarasie z komputerem na kolanach i piszę ten tekst.

I to właśnie dla takich poranków płacę ten cholerny kredyt. Jeszcze dwadzieścia cztery lata...

niedziela, 12 maja 2013

Odgłosy wiosny

We Wsi Anielskiej dominują dwa odgłosy wiosny: od świtu do dziewiątej śpiewają ptaki, od dziewiątej do zmroku warczą kosiarki do trawy.

Ptaki śpiewają tak głośno, że aż nas budzą, szczególnie teraz, gdy śpimy przy otwartych oknach. A wyróżniają się kosy, które potrafią naśladować różne odgłosy. Na przykład dzwonek telefonu komórkowego, w związku z czym zdarza nam się pędzić z ogrodu do domu do fałszywego alarmu. To znaczy małżonce się zdarza, bo ja wyciąłem kosom numer: ustawiłem śpiew skowronka jako sygnał. Kos, któremu przyjdzie ochota przedrzeźniać mój telefon, brzmi jak skowronek, w związku z czym natychmiast milknie skonfundowany.

Inna sprawa, że ów sygnał potrafi zmylić i mnie: gdy podchodzę do telefonu po dłuższej pracy w ogrodzie, mam cztery nieodebrane połączenia.

Kosiarki natomiast brzmią jak wiertła dentystyczne. Zwłaszcza kosy spalinowe. Wczoraj po dłuższej przerwie zjawił się sąsiad, który się jeszcze nie wybudował. Przyjeżdża z rodziną w co drugi - trzeci weekend i, gdy już wypakuje rodzinę, stoliki, krzesełka i grill, natychmiast wyciąga z blaszanego garażu  kosę by skrócić półmetrowej wysokości zielony dywan. Pretensji nie mam, wiadomo, trawę skosić trzeba, ale dwugodzinny wizg tuż za płotem może doprowadzić do szaleństwa...

Wczoraj do kosy sąsiada zza płotu dołączyły dwie kosiarki spalinowe dalszych sąsiadów. Hałas jak w fabryce. Jedynym sposobem by nie oszaleć, było uruchomienie własnej kosiarki. Fakt, że trzy dni wcześniej skosiłem cały trawnik, nie ma znaczenia. Wiosenna trawa rośnie w oczach, a jeszcze szybciej rosną mlecze, które są przekonane, że żółty ogród jest piękniejszy od zielonego. Moja walka z mleczami jest równie skuteczna co z kretami. Ile bym ich nie ściął, zawsze jest ich pełno:



Tu chciałem wstawić zdjęcie pełnego mleczy trawnika dzień po koszeniu, ale komputer się znarowił i odmówił współpracy. Nie, to nie, nie będę się kopał z koniem.
Miłej niedzieli!




niedziela, 5 maja 2013

Pierdółki, ale jak cieszą!

Drodzy Czytelnicy,

Temat rozkwitających grusz, czereśni, jarzębin i dereni (dereniów?) nie jest jakoś szczególnie wciągający. Pierdółki i tyle... Dlatego nie będę miał pretensji, jeśli ten rozdział po prostu opuścicie. Ale ja, wróciwszy z Wielkiej Majówki, chodzę po ogrodzie i nie mogę nacieszyć oczu widokiem rozbudzonych po zimie drzew i krzewów. Zatem z radością donoszę:

Po pierwsze: wszystkie nasze drzewa i krzewy przetrwały zimę. Nawet to coś, co posadziłem w zeszłym roku, żeby się pięło po pergoli. Zimowy wicher zerwał z niego otulinę, o czym przekonaliśmy się dopiero gdy śnieg stopniał i to coś odsłonił. To coś, to takie wijące się pnącze z łodygą grubości niecałego milimetra. Wygląda to to, jakby w każdej chwili miało uschnąć, a jednak się wije. Jak się to coś nazywa, wie małżonka, której aktualnie nie ma, więc nie mogę spytać.

Po drugie: po raz pierwszy zakwitły grusze! Posadziliśmy je chyba pięć lat temu - tyle czasu potrzebowały, żeby się zadomowić.

Po trzecie: zakwitła też jedna z dwóch jarzębin, dzięki czemu zimą odwiedzające nas ptaki będą wreszcie miały wybór: słonecznik z karmnika lub owoce jarzębiny. Zapewne wybiorą jedno i drugie. Druga jarzębina ograniczyła się do świeżych liści. Może za rok...?

Po czwarte: zakwitł również dereń, dzięki czemu można o nim powiedzieć coś więcej, niż tylko: o dereń!

Po piąte: przyjęły się oba drzewa podarowane przez naszych przyjaciół późną jesienią zeszłego roku: buk oraz dąb. Posadziłem je tuż przed nadejściem mrozów. Ten pierwszy przystroił się w zdumiewającą ilość świeżych, jasnozielonych listków. Ten drugi okazał się jaworem, co nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu. Jawory też piękne drzewa.

Po szóste: żarnowiec ocalał. Jeden z dwóch, drugi nie przetrwał kreciej roboty: gdy w zeszłym roku pociągnąłem za  uschnięte resztki, wywróciłem się na plecy z korzeniem w dłoni, tak go krety obgryzły...

Po siódme: mrozy przetrwała też róża pnąca, po raz pierwszy bez ubranka na zimę.

Po ósme: najmniejszych problemów z przetrwaniem zimy nie miały mlecze, które właśnie kropkują na żółto świeżą zieleń trawnika. Wygląda to przepięknie, ale jutro bez litości utnę im głowy kosiarką. Uciąłbym już dziś, ale niedziela... A poza tym trawa musi wyschnąć.

Po dziewiąte: cebula, którą posadziliśmy tuż przed Wielką Majówką, już wypuściła łodygi. Po półtora tygodnia!

Po dziesiąte: mógłbym tak wymieniać, wymieniać, wymieniać... Myślę jednak, że należałoby już okazać litość tym Czytelnikom, którzy zdołali dotrzeć aż tutaj. Byliście bardzo dzielni. Do zobaczenia za tydzień.