niedziela, 30 grudnia 2012

Inny stan umysłu

Właściwie nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie piszę tego bloga w innym miejscu niż dom. Takie pytanie zadała mi niedawno małżonka, gdy planowaliśmy jakiś niedzielny wypad.
- Ale najpierw napiszę bloga. - stwierdziłem.
- A czy ty nie możesz tego bloga pisać wcześniej? Na przykład w pracy, w wolnej chwili?

Ba! Sęk w tym, że właśnie nie mogę. Wiem, bo kilka razy próbowałem. W pracy, jak to w pracy, wolne chwile zdarzają się jak każdemu, ale tworzyć kolejnych opowieści o wsi anielskiej nie umiem i już. I nie chodzi o to, że ktoś przeszkadza, albo że szef łypie zza okularów. Chodzi o... no właśnie. Tak jak napisałem wyżej, nie potrafię tego dokładnie nazwać.

Tu, na wsi anielskiej, jestem po prostu w innym stanie umysłu. To się zaczyna zaraz za zjazdem z gościńca, czyli drogi krajowej nr 94 zwanej przez miejscowych właśnie gościńcem. Skręcam w lewo, przede mną jeszcze pięć kilometrów wąskiego asfaltu wiodącego od wzgórza do wzgórza. Wzniesienia i doliny ciągną się po horyzont, przy dobrej pogodzie widać oddalone o sto kilometrów Tatry. Prawa noga sama schodzi z pedału gazu, oczy chłoną widoki, które znają przecież na pamięć, wzburzony, zmęczony i zirytowany całym dniem umysł zaczyna się uspokajać. Te pięć kilometrów to jak stara szafa, przez którą wkracza się do Narnii.

Oczywiście, że na wsi anielskiej zdarza mi się denerwować. Bywa, że nawrzeszczę na rozbrykane dzieciaki, cisnę brzydkim słowem w młotek, którym walnąłem się w palec, kopnę świeży kopiec kreta, a potem ryknę ze złości na siebie, bo taką rozkopaną ziemię zbiera się jeszcze trudniej. Krótko mówiąc wieś anielska to nie jest narkotyk, który wpędza umysł w sztuczną nirwanę.

A może jednak jest...Bo dlaczego tu złość mija po krótkim spojrzeniu na ogród? Skąd te głębokie westchnienia naszych gości, którzy wysiadając z samochodu zamierają na kilka sekund, zaciągają się powietrzem i wydychają je razem z całym napięciem, które przyjechało z nimi z miasta? No i jakim cudem moje opowieści muszą powstawać tu, bo poza wsią anielską kompletnie się nie kleją?

Moja córeczka siedzi obok mnie, całkowicie pochłonięta pisakami i kolorowanką.
- Tata, zobacz!
Odrywam wzrok od ekranu. Zosia uśmiecha się od ucha do ucha na fioletowo, w ręce ściskając mokry od śliny pisak. Czuję gwałtowny wzrost ciśnienia, lada moment eksplozja................ a jednocześnie stoję z boku i chłodnym wzrokiem obserwuję własną reakcję, by ją tu dokładnie opisać. Ciśnienie, kompletnie zdezorientowane, wycofuje się rakiem. Sięgam po chusteczkę i z uśmiechem ścieram ślady przestępstwa. I tak to tu mniej więcej działa.

niedziela, 23 grudnia 2012

Czarno-biały świat

Dokładnie taki. Bez żadnych innych kolorów. Żadnych zieleni, czerwieni, żółci. Tylko czerń, biel i dwie setki odcieni szarości. Taki jest w tej chwili świat z mojej perspektywy: siedzę w fotelu przy oknie, laptop na kolanach, kawa z mlekiem (tym prosto od krowy) na stole, delikatna muzyczka z głośników. Powinienem skupić się na tekście, ale głowa co chwila odwraca się w stronę czarno-białego świata, a myśli błyskawicznie przechodzą w stan uśpienia. W dodatku do karmnika właśnie przyleciało całe stado dzwońców dołączając do kilkunastu wróbli i sikorek - obserwowanie ich awantur, przepychanek i bójek dodatkowo odciąga mnie od pisania.

Świat zrobił się czarno-biały dwa dni temu, gdy nagle wszystko pokryło się szronem. Grubym na centymetr, otulającym każdą ciemnozieloną igłę sosen, każde płowożółte źdźbło uschniętej nawłoci, każdą czerwoną kulkę jarzębiny, wszystkie czterdzieści trzy burobrązowe kopce kreta, które wyrosły od zeszłego weekendu, gdy w pocie czoła i bólu krzyża usunąłem pięćdziesiąt siedem poprzednich. Szron osiadł na ceglastoczerwonych dachówkach okolicznych domów, na płotach (każdy w innym kolorze), na bezlistnych gałęziach wszelkich drzew i krzewów, które (człowiek uświadamia sobie takie rzeczy, gdy nagle nikną mu sprzed oczu) o tej porze roku są zaskakująco kolorowe: od niemal czarnych pni orzechów przez brązowo-zielone pnącza róży wijącej się na płocie, po beżowe gałązki azalii.

Ha! I niech mi ktoś teraz powie, że faceci nie znają się na kolorach!

Szron stłumił też dźwięki. Gdy np. kroczę drogą, to słychać jedynie skrzypienie butów na śniegu. Ale nie takie ostre i lśniące jak w słoneczny mróz, ale miękkie i natychmiast niknące. Poza tym cisza, że aż uszy bolą. Nie słychać żadnych odgłosów z podwórek, żadnego gdakania kur, ryczenia krów,  szczekania psów. Nawet jeśli któryś wyjrzy z budy i warknie z obowiązku, to dźwięk przeleci kilka metrów i spadnie na ziemię, jak śrutem trafiony.

Muszę kończyć. Kot zaraz wskoczy mi na klawiaturę żądając stu procent uwagi... dqwjuw#&qid jGEiuwqdhU$%:P Scias dkdk

WESOŁYCH ŚWIĄT!!!!!!!!!!!!


niedziela, 16 grudnia 2012

Pogawędki przez płot

- A dokąd to?
- A po jajka!
- A dokądże wy po te jajka idziecie!?
Zamieramy z małżonką na pięć długich sekund i, patrząc sobie w oczy, usiłujemy odpowiedzieć panu Józkowi na to kompletnie zaskakujące pytanie.
 - No... tam! - wykrzykujemy zgodnie, wskazując wyciągniętymi dłońmi ogólny kierunek, i wybuchamy śmiechem. Bo faktycznie - pytanie pana Józka uświadomiło nam, że nie znamy ani numeru domu, ani nazwiska gospodarza, od którego któryś rok z rzędu kupujemy świeże jaja. Zwykle odbieramy je wracając autem z zakupów, wczoraj postanowiliśmy, że zrobimy sobie spacer. A ten jak zwykle wiąże się z pogawędką przez płot.

Wczoraj mieliśmy trochę szczęścia, bo zimą na podwórkach pustki. Za to w sezonie nie ma szans, by przejść przez wieś w milczeniu.

- A dokąd to?
- A przejść się trochę.
- No! Ładna pogoda.
- Pięknie jest, grzech w domu siedzieć.
- A pewnie, pewnie... ale deszcz to by się przydał, nie?

Zwykle pogawędki przez płot są kompletnie niezobowiązujące. Ot, dwa - trzy zdania o pogodzie, które tak naprawdę znaczą "miło was widzieć, fajnie, że jesteście". Czasami jednak, jeśli natkniemy się na sąsiada, z którym utrzymujemy bardziej zażyłe stosunki, na zwykłej pogawędce się nie kończy.

- Sąsiad, a chodźże tu na chwilę!
- Co jest?
- Chodź, chodź. Muszę ci coś pokazać.
- Co tam masz, sąsiad?
- Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałeś, chodź!
Zaintrygowany wkraczam na podwórko i drepcę za sąsiadem przez korytarz do kuchni. Sąsiad z figlarną miną otwiera lodówkę i wyjmuje dwie butelki piwa:
- A widziałeś ty kiedy tak pięknie oszronione flaszki?

Szczerze mówiąc bardzo często gdy wybieram się na spacer, to wcale nie po ruch i świeże powietrze, ale w nadziei na miłą pogawędkę przez płot...

niedziela, 9 grudnia 2012

Zima na wsi

Zima na wsi wygląda tak:




lub tak:








lub jeszcze tak:






I są to trzy powody, dla których wolę zimę na wsi od tej w mieście. Jest ich o wiele,wiele więcej, ale te trzy są moje ulubione.

niedziela, 2 grudnia 2012

Wyprawy

Im dłużej mieszkamy na wsi, tym bardziej Wyprawy nam smakują - zgodnie z zasadą, że każdą rzecz docenia się tym bardziej, im trudniej jest ją zdobyć.

Gdy mieszczuchowi zachce się pójść do kina/teatru/muzeum/knajpy/na koncert/do znajomych lub w jakiekolwiek inne ciekawe miejsce, to po prostu idzie. Wsiada w auto lub w autobus i jedzie, a czasem to nawet spacerem dojdzie. O powrót się nie martwi, bo zawsze zdąży na ostatni kurs, a w ostateczności weźmie taksówkę. A jak się mieszczuchowi odwidzi, to się nie przejmuje, bo przecież mieszka na tyle blisko, że zawsze może pojechać następnego dnia. Inna sprawa, że mieszkanie w mieście rozpieszcza i często zamiast iść, mieszczuch zostaje w domu w myśl zasady "jutro". Gdy jeszcze mieszkałem w Krakowie, to do Muzeum Narodowego miałem kwadrans spacerem. Za blisko. "E... przecież nie ucieknie" - myślałem sobie, w związku z czym nie odwiedziłem szacownego gmachu ani razu. Uczyniłem to dopiero po wyprowadzce na wieś.

Wyprawa do miasta wiąże się z o wiele większym wysiłkiem, niż można by się spodziewać. I bynajmniej nie chodzi o odległość. "Co to jest, te kilka kilometrów więcej." - myślałem jeszcze w trakcie budowy domu. Fizycznie to rzeczywiście niewiele. Do granic Krakowa jadę mniej niż pół godziny, czasami pokonanie Alei Trzech Wieszczów zabiera więcej czasu! Sęk w tym, że to nie odległość jest barierą, a własna psychika. Bo gdy człowiek wraca z pracy pokonawszy te trzydzieści kilometrów, to na myśl, że ma to zrobić jeszcze raz, wzdycha głęboko i zwala się z książką na kanapę (zimą), lub chwyta za łopatę i idzie do ogrodu (latem). Przez pierwsze pół roku po przeprowadzce jeszcze się nie dałem: popołudniami wsiadałem w auto (sam lub z rodziną) i dawaj w miasto. Wkrótce jednak wieś anielska pokonała światła wielkiego miasta i zmieniła wypady w Wyprawy.

Co wyszło nam zdecydowanie na dobre. Im rzadsze są Wyprawy, tym bardziej nam smakują. Niegdyś banalne cappucino w kawiarni, powiedzmy na Królewskiej, teraz stało się ucztą, której najdrobniejszy element celebrujemy z całą uważnością, na jaką nas stać. Niespieszny spacer, wkroczenie do przytulnego wnętrza, wybór stolika, przegląd menu, rozmowa z kelnerem, crème de la crème wyprawy czyli KAWA, której smakowanie można rozebrać, niczym fraktale, na nieskończenie drobne elementy, począwszy od docenienia wzorku z mleka ułożonego przez zmyślnego baristę, skończywszy na dyskretnym wylizaniu filiżanki. Dalej: rozmowa, błądzenie wzrokiem po wnętrzu i zerkanie przez okno na ulicę, lektura świeżej gazety, jeśli akurat taką mamy wolę i tak dalej, i tak dalej, a wszystko ze świadomością, że następna taka okazja zdarzy się nie wiadomo kiedy.


- Kochanie, ruszamy się do miasta? - rozochocony powyższym tekstem zwracam się do małżonki.
- A może zaprośmy kogoś do nas... - odpowiada małżonka po kilku sekundach namysłu.