niedziela, 29 kwietnia 2012

Ognisko

Możliwość rozpalenia ogniska w dowolnym momencie to, moim zdaniem, jedna z największych zalet mieszkania na wsi. Na przykład wtedy, gdy stopień rozbrykania dzieciaków sięga zenitu i grozi poważną awarią psychiki rodzica. Są takie dni, gdy w dzieciaki wstępuje diabełek, który z szatańską precyzją doprowadza rodziców do białej gorączki. Ogień znakomicie nadaje się do wykurzenia kusego z pociech, które zamiast wydurniać się i dziczyć, krążą podekscytowane wokół żaru, dorzucają drewna i wszelkich wyszperanych w trawie paprochów, oraz z lubością krztuszą się dymem. A potem można jeszcze upiec ziemniaki i połączyć przyjemność wpatrywania się w żar z pożytecznym napełnieniem dziecięcych żołądków, na co dzień zajęciem karkołomnym. No i do końca dnia rozmawiać o tym, jak fajnie się paliło, jak strzelały iskry, jak umorusało się buzie i ręce oraz bluzy, spodnie i czapki zwęglonymi łupinami od ziemniaków, no i jak fantastycznie śmierdzi się dymem, nawet po kąpieli.

Ognisko ma również zalety czysto praktyczne, czyli porządki na posesji. Bo ile by się nie doprowadzało obejścia do stanu idealnego, zawsze znajdzie się coś do spalenia: na pół spróchniałe dechy, które przez kilka lat odgradzały trawnik od warzywnika, a które wreszcie zastąpiłem płotkiem z prawdziwego zdarzenia. To znaczy jeszcze nie zastąpiłem, ale w tym roku to już na mur-beton zastąpię, ręka na sercu. Dalej: wielki wór starych liści od truskawek, których nie należy wrzucać do kompostu. Nie wiem dlaczego, ale podobno nie należy. Następnie smętny kikut bożonarodzeniowej choinki, który, ciśnięty w pośpiechu za skrzynię z kompostem, doczekał tam lata. No i kolejna zapaćkana betonem decha z wielkiej sterty - pamiątki po budowie. Dechy są długie i ciężkie jak diabli, każdą trzeba najpierw porąbać, uważnie omijając zardzewiałe gwoździe. Wszystkich na raz się nie da, więc pamiątka zdobi ogród już piąty sezon. Inna sprawa, że takie dechy czasami się do czegoś przydają, więc wszystkich na pewno nie spalę. No sorry, żoneczko...

Jednak najfajniejsza w ognisku jest medytacja. Stan całkowitego wyłączenia myśli. Kucam przy gasnącym ogniu z patykiem w ręku, zagarniam niedopalone resztki do ognia, rozgrzebuję żar by jeszcze trochę się paliło i - o niczym nie myślę. Nieobecny wzrok, automatyczne ruchy dłoni, hipnoza. A potem budzę się i zdumiony rozglądam dookoła, bo nagle, nie wiem kiedy, zrobiło się zupełnie ciemno. Wzdycham kilka razy głęboko i wracam do domu, wyciszony, łagodnie uśmiechnięty, szczęśliwy...

niedziela, 22 kwietnia 2012

Pole do popisu

- Jaka jest tajemnica waszych słynnych pięknych trawników? - zapytano kiedyś Anglików.
- Wyłącznie kosić i podlewać - odpowiedzieli - i tak przez trzysta lat...

Na początku była glina. I błoto. I piach. I betonowe resztki, zardzewiałe gwoździe i śruby, postrzępione płachty folii remontowej, okrawki styropianu, połamane, ochlapane cementem dechy i wszelkie inne suweniry po ekipie budowlanej. Dwadzieścia arów depresji tym czarniejszej, im bardziej zerkało się za płot, na trawnik sąsiada - jak spod igły. Sam nie dam rady - zdecydowałem i wezwałem posiłki.

Traktor najpierw zaorał, a potem zabronował i zawalcował cały teren. Jego spokój i siła napełniły mnie otuchą. Wkroczyłem na pole dostojnym, uroczystym krokiem i przemierzyłem je wzdłuż i wszerz, co chwila czerpiąc z wora i zamaszystym ruchem rozsiewając nasiona. A także przeklinając pod nosem wiatr, który uparł się, żeby trawnik zasadzić również na mojej twarzy, ubraniu oraz w butach.

Potem nastąpiły długie tygodnie czekania, aż się zazieleni. Wraz z nasionami kiełkowała nadzieja na trawnik z katalogu: gęsty, soczysty, przycięty od linijki. Wizję mąciły nieprzewidziane wypadki: kret wykopał  pierwsze kopce, pies postanowił sprawdzić co owe kopce kryją, stada szpaków i wróbli uznały, że mój trawnik to największy karmnik na świecie. Natomiast znajomi i przyjaciele, jeśli ich nie upilnowałem, żłobili obcasami  kilkumetrowe ścieżki, urywane gdy wreszcie do nich dotarło, że teren jest wciąż zbyt miękki na spacery.

Potem pojawiły się mlecze. Dziesiątki, setki żółtych punktów, które tym gęściej pokrywały teren, im bardziej uparłem się by je wszystkie powyrywać. Żółć z trawnika wkrótce przelała się na moją wątrobę, ustępując miejsca puchowej, rozsiewanej na wszystkie strony bieli dmuchawców. Następny dołączył perz, który rozpychał się w rachitycznej wciąż trawie z siłą wiejskiego parobka. Do perzu dołączyły inne chwasty, których nawet nie potrafię nazwać, a które rzuciły się na mój trawnik jak stado wróbli na okruszki. Wizja z katalogu rozwiewała się. Mój trawnik zmienił się w twarz nastolatka: zamiast gładkiej świeżości pryszcze i rzadkie kępki pierwszego zarostu. Trawnik za płotem zieleniał na równi z moją zazdrością.

W międzyczasie zaprzyjaźniłem się z kosiarką. Najmniejszą elektryczną kosiareczką świata, która świetnie spisywała się w moim poprzednim, dokładnie pięć razy mniejszym ogrodzie, a która teraz zmusza mnie do wielogodzinnych dreptanych maratonów z balastem blisko stumetrowego, pomarańczowego ogona. Już dawno powinienem kupić kosiarkę spalinową, może nawet taki mały traktorek - marzenie każdego dorosłego chłopca z ogrodem, niestety kosiareczka postanowiła pobić rekord długowieczności i uparcie się nie psuje. W życiu bym nie przypuszczał, że brak awarii może martwić...

Mój trawnik ma w tej chwili pięć lat. Zgęstniał, zmężniał, okrzepł. Nadal jednak zdobią go krecie kopce, mlecze, osty, koniczyna i wszystko to, co porasta okoliczne łąki. I już dawno pogodziłem się z faktem, że nigdy nie będzie jak z katalogu. Zamiast walczyć z chwastami, rozkładam leżak i chwytam spojrzenia  nowych, walczących z gliną i błotem sąsiadów, którym mój zachwaszczony trawnik wydaje się jak spod igły!

niedziela, 15 kwietnia 2012

Jak Wojtek został strażakiem

Wojtek został strażakiem dwie niedziele temu. Znajomi z Krakowa, którzy tego dnia wpadli na grilla, jeszcze w samochodzie wybuchnęli śmiechem, widząc kłęby dymu niedaleko mojej chałupy:
- Oho! Wojtek grilla rozpala!
Mnie do śmiechu nie było ani trochę. Dym pojawił się nagle na pobliskiej łące. Ktoś podpalił trawę, a ponieważ dzień był wyjątkowo wietrzny, ogień błyskawicznie wymknął się spod kontroli i pognał, jak pies zerwany z łańcucha, w kierunku domu sąsiada i pobliskiej szkółki leśnej.

Najpierw telefon na sto dwanaście:
- Przyjedziemy - mówi dyżurny - ale nie wiemy kiedy. Dziś płonie cała okolica...

Gumofilce na nogi, łopata w garść i pędzę na pole. Po drodze dołączają sąsiedzi, zaczyna się "wielkie trzepanie dywanu". Wiosenne porządki, psiakrew... Tłuczemy łopatami po palących się trawach. Tu ogień zgaszony, tam wybucha na nowo. Mijam spalone myszy, jaszczurki, w oddali gna jakiś zając, ptaki zamiast tryli wydają ostrzegawcze piski. Ogień osmala drzewka w szkółce, dochodzi do lasku na wzgórzu. Wiatr nie ustaje.

Zjawia się czerwony żuk z drabiną na dachu, w nim pięciu czy sześciu strażaków.
- Więcej was nie będzie!?
- Panie, dzisiaj nie wyrabiamy! To już trzeci pożar od rana...

Półtorej godziny później wracamy. Każdy milczy, jedna sąsiadka, na co dzień oaza spokoju i dobroci, klnie w karczemnych słowach - za nas wszystkich . Za plecami dymią dwa, może trzy hektary czarnej, martwej łąki.

Znajomi z Krakowa witają bohatera: osmalona twarz, ciuchy śmierdzą dymem, na dłoni krwawi odcisk, bo zapomniałem zdjąć obrączkę... Zabieramy się za rozpalanie grilla, ale wieje tak mocno, że węgle nie chcą się zająć. Co za paradoks...

Godzinę później, jakiś kilometr dalej wybuchnął kolejny pożar. Ogień strzelał w górę na trzy, cztery metry. Strażacy, którzy kręcili się jeszcze przy naszym pogorzelisku, wsiedli w żuka i pognali przez pole. A wieczorem niebo oświetliła kolejna łuna, tym razem z drugiej strony wsi...

I tak jest każdej wiosny. Zamiast świeżej zieleni, okolicę szpecą czarne połacie - bliższą, dalszą, jeszcze dalszą... Kraków, Bydgoszcz, Szczecin, Wrocław, Białystok, {....................}*

* tu możesz wpisać dowolną polską miejscowość.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Prowizorka

"Dziesięć procent na nieprzewidziane wydatki." To przykazanie powtarzałem jak mantrę przy planowaniu budżetu na budowę domu. Drugiego domu. W pierwszym, postawionym dziesięć lat wcześniej na drugim końcu Polski, przez brak finansowej górki całe piętro pozostało niewykończone, zabrakło też na podjazd i garaż. Zaczynając budowę numer dwa byłem już mądrzejszy i w budżecie uwzględniłem odpowiedni margines na wszelkie niespodzianki: dodatkowe metry kabla, jeszcze jedną ciężarówkę żwiru, wszelkie ekstra "kraniki, dywaniki, kafelki, duperelki". Tak mi się przynajmniej wydawało, jednak rzeczywistość po raz drugi dała mi prztyczka w nos. Owszem, dom zapiąłem na ostatni guzik, jednak w ogrodzie nadal rządzi prowizorka, której najbardziej uciążliwym przejawem jest brak podjazdu i wiaty garażowej, w związku z czym w czasie jesiennej słoty oraz wiosennych roztopów podwórko tonie w błocie, a zima oznacza codzienną poranną gimnastykę ze skrobaczką do szyb w rękach. Dlaczego nie założyłem piętnastu procent!? - pytam wtedy sam siebie mieląc w ustach cocktail brzydkich wyrazów. Odpowiedzią jest regularny chrzęst łopatki drapiącej zamarzniętą szybę...

Pocieszenie przynosi świadomość, że nie jestem jedyny. Wraz z każdym z nowo wybudowanych sąsiadów tworzymy "Klub Miłośników Prowizorki, Chcąc Nie Chcąc". Tu niewykończona góra, tam betonowy balkon bez balustrady, obok ledwo zipiący płot z najtańszej siatki, wszystko połączone wspólnym mianownikiem: dechami po szalunkach zbitymi w prowizoryczny chodnik przerzucony nad trzęsawiskiem, które hen, kiedyś tam, zamieni się w angielski trawnik jak z katalogu.

Mam w barku flaszkę ulubionego ginu Bombay Sapphire, którą kupiłem przed rozpoczęciem budowy z myślą o toaście na jej ostateczne zakończenie. Butelka stoi zamknięta już piąty rok. Ciekawe kiedy się jej wreszcie, do ciężkiej cholery, doczekam...

niedziela, 1 kwietnia 2012

Medytacja na czterech kółkach

Wylotówka z Krakowa to szeroka dwupasmówka, która, choć pełna kolein, i tak prowokuje do wciśnięcia gazu do oporu. Długa prosta, żadnych drzew, słupów, ostrych zakrętów - nic, tylko przyspieszać. Jednak po kilku kilometrach dwa pasy nagle zwężają się w jeden, brutalnie hamując ułańską szarżę. I dalej już tylko górki i zakręty, i choćbyś nie wiem jak się, człowieku, napinał, choćbyś nie wiem jak próbował, to nie poszalejesz... Sześćdziesiąt na godzinę, przy odrobinie szczęścia siedemdziesiąt, a jeśli masz pecha - czterdzieści. Ciężarówka pełna złomu (i sama nim będąca) szybciej pod górkę nie wjedzie. Wyprzedzić? Proszę bardzo, wyprzedzaj. Wychylaj się, migacz, redukcja, gaz!!! Hamulec.... Jeszcze raz gaz!!!!! Hamulec. W końcu jednak się uda, wyrwiesz do przodu z westchnieniem ulgi, tylko po to by dojechać do kolejnego tira, który postanowił zaoszczędzić na autostradzie. Bo droga, którą codziennie dojeżdżam do pracy, to alternatywa dla wiecznie drożejącej A4. Pełna tirów, obcych rejestracji, no i miejscowych, którzy już dawno zrozumieli, że nie ma co się spinać.

Mnie zrozumienie tego faktu zajęło jakieś pół roku. Zwykle jeżdżę dość dynamicznie i płynnie i, jak każdy facet na świecie, uważam się za mistrza kierownicy. Początkowo więc, jeszcze wtedy, gdy doglądałem budowy, wbijałem autu ostrogi, chlapałem przekleństwami na przednią szybę by na miejsce dojechać czerwony, spięty, i kompletnie wykończony. Aż kiedyś zepsuł mi się samochód. Z warsztatu dostałem auto zastępcze, zmęczonego życiem osiołka, który na sygnał do ataku odwracał głowę i patrzył na mnie jak na kompletnego wariata. Chcąc nie chcąc zwolniłem. Przesuwałem się w niespiesznym rytmie zmotoryzowanej gąsienicy, z nudów kontemplując krajobraz, wsłuchując się w muzykę lub w dyskusję w radiu. I... odpoczywając! To było zdumiewające odkrycie! Im większy panował ruch, im wolniej toczyłem się za zdychającą z wysiłku ciężarówką, tym bardziej zrelaksowany wysiadałem z auta. Dwa razy dziennie miałem czas by spokojnie posiedzieć, pomyśleć, posłuchać ulubionych płyt, albo po prostu dać się zahipnotyzować kociemu mruczeniu silnika.

Życie na wsi toczy się wolniej. Życie na wieś - również. Im wolniej, tym lepiej!