niedziela, 26 lutego 2012

Gumofilce

Gumofilce to moja miłość od pierwszego wejrzenia. I mówię to zupełnie serio, bez mrugnięcia okiem. Kocham je, bo to najlepsze buty na świecie!

Kupiłem sobie piękną, nową parę gumofilców natychmiast po przeprowadzce na wieś. Kruczoczarne, lekko połyskujące, z dwucentymetrowym obcasem i efektownym, filcowym kołnierzem, po pierwszym użyciu natychmiast utytłały się w błocie, zyskując wygląd jedynie słuszny. Są jak samochód terenowy: im bardziej zapaskudzone, tym efektowniejsze. Im czystsze - tym większe budzą zdziwienie. I są równie, jak terenówka, funkcjonalne. Zimą stoją w kotłowni, latem na ganku; gotowe do natychmiastowego użycia, zapraszają by wskoczyć w nie jednym sprawnym ruchem i ruszyć w pole. Idealne na błoto, śnieg, kałuże, glinę i paskudztwo wszelkie. Niczego nie udają, nie mają aspiracji do salonów, są szczere i jednoznaczne. Stopom dają ciepło i suchość, głowie coś o wiele cenniejszego: luksus niemyślenia o kłopocie. Jak bardzo są ważne, przekonujemy się dopiero wtedy, gdy ich zabraknie...

Szlachetne buty,
Czy maj, czy luty,
Gdy się zepsują...
Człek chodzi struty...

Mój przyjaciel z pracy, od niedawna sąsiad, po przeprowadzce urządził parapetówkę. Jednym z prezentów była para nowiutkich, kruczoczarnych, lekko połyskujących gumofilców. Najpierw wybuch śmiechu, potem seria ironicznych dowcipów - temat przewodni do końca wieczoru... Niedawno odwiedziłem go ponownie. Gumofilce, utytłane jak należy, prężyły się w sieni, natychmiast gotowe do akcji. Ich właściciel przesunął je, by zrobić mi miejsce, a potem - czule poklepał. I właściwie nic nie musiał już mówić...

niedziela, 19 lutego 2012

My już też wszystko wiemy!

No, może nie wszystko, ale to co trzeba, to wiemy. A było to tak...

- Zobacz, chyba ktoś się wpakował do rowu...
Zimowy wieczór: mróz, wicher, od dwóch dni śnieg sypie jak z rozprutej pierzyny. Droga zasypana całkowicie, pług jeszcze nie przejechał, będzie dopiero przed szóstą rano. Wiem, bo sam przed chwilą zadzwoniłem, żeby nas odsypali, zanim wyjadę do pracy (w mieście to niemożliwe, za to na wsi każdy ma numer do pana Jana, właściciela pługopiaskarki, można zadzwonić i się przypomnieć).
- Widać kto to? - pytam żonę, która prasując lustruje przez okno okolicę.
- Z daleka nie widać. Spytam W., to koło jego chałupy...
Pięć minut i trzy SMS-y później, uzbrojeni w szufle i łopaty, stajemy przed sąsiadem, który na twarzy miesza desperację ze zdumieniem. Sąsiad jest nowy, wprowadził się tuż przed gwiazdką i jest to jego pierwsza zima na wsi.
- Bo ja właśnie się zakopałem...
- Wiemy, sąsiad!
- Ale...
- Sąsiad, my wszystko wiemy! - odpowiadamy z żoną chórem i przybijamy sobie żółwika. A potem przez długie minuty szuflujemy, pchamy i ciągniemy, aż auto z powrotem staje na drodze. I choć wicher i śnieg mrożą nam policzki, uśmiech nie znika nam z twarzy, bo wreszcie to my wiemy, a inni zachodzą w głowę, jakim cudem...

p.s.
Dla niewtajemniczonych:
http://wsi-anielska.blogspot.com/2011/12/wies-wie-wszystko-zawsze-o-wszystkich.html

niedziela, 12 lutego 2012

Bez wody

Bez wody żyliśmy w naszym nowym domku przez półtora roku. To znaczy woda była, jeśli ją przyniosłem od sąsiada. Dwie trzydziestolitrowe beczki plus kilka pięciolitrowych, takich po wodzie źródlanej. Ładowałem je na taczki i jazda do obory sąsiada. Tam pięciominutowa medytacja nad odkręconym kranem i dawaj z powrotem, z pełnym obciążeniem, pod górkę... W domu, w kotłowni czekał wielki baniak, z którego hydrofor rozprowadzał wodę do kranów. A potem kurs numer dwa i numer trzy, a czasami, gdy trzeba było np. zrobić pranie, numer cztery...

Gdy kupowałem działkę, sprawdziłem wszystko. Stan prawny w porządku, gaz jest, prąd ze słupa obok - podłączy się, woda - jest. Na gminnej mapie, czarno na białym, rura z wodą przecinała moją działkę, biegnąc od centrum wsi do sąsiada, wtedy jedynego mieszkańca na Dołkach. Więc gdy udałem się do wodociągów po stosowne zezwolenie, słowa "ale Pan się tu nie podłączy" raziły mnie gromem. Jak to "się nie podłączy"!? Okazało się, że owa rura to zaledwie rureczka, cieniutka strużyna, którą sąsiad położył własnym sumptem jeszcze w latach siedemdziesiątych, gdy postanowił zbudować dom na odludziu. I że nie można się do niej podłączyć, bo dla dwóch gospodarstw wody nie starczy. Jak ma starczyć, skoro sąsiadowi ledwo cieknie: gdy odkręca kran w obórce, to w kuchni już naczyń nie umyje...

Tego wszystkiego dowiedziałem się już po fakcie: umowa podpisana, pieniądze wpłacone, ziemia jest moja. Co robić? CO ROBIĆ!!!!!!!!???????????? Jak się wybudować? Jak potem żyć - bez wody... Studnia! wykopię studnię! Nie wykopię... Bo woda jest, ale głębinowa. Jakieś sto metrów wiercenia, razy trzysta złotych za metr plus osprzęt, razem około czterdziestu tysięcy. To może cysterna! Wodę dowiozą beczkowozem, da się zrobić! Tak, ale nie zimą, bo woda zamarznie, rury popękają. Co robić!? Co robić!?

Do kotłowni wstawiłem kilkusetlitrowy baniak i hydrofor, kupiłem beczki i dogadałem się z sąsiadami. Złoci ludzie cierpliwie znosili moje codzienne pielgrzymki i czekali na wodę w kuchni, aż napełnię beczki. Aż dokona się moja codzienna droga krzyżowa. Moja pokuta za wszystkie grzechy, te dawne i te, które jeszcze czekały w kolejce. Moja najboleśniejsza lekcja życia, temat: Sprawdzaj dwa razy, bo pożałujesz.

Syzyf pchał swój ciężar przez półtora roku. W mrozie i upale, w śnieżycy i w deszczu, w błocie i kurzu. Przez długich osiemnaście miesięcy liczył każdą kroplę wody, tyle na brudne naczynia, tyle na zupę, tyle na prysznic. Każdemu kubkowi herbaty, każdemu myciu zębów towarzyszył dźwięk włączającego się hydroforu. Dźwięk, który do końca życia będzie przeszywał go dreszczem. Codziennie też, pchając taczki, wyobrażał sobie, że kiedyś, gdy już podłączy się do wodociągu, usiądzie na stołeczku przed otwartym kranem i, popijając wódeczkę, wgapi się w strumyk ciurkający do zlewu...

Wodociąg w końcu powstał, wizja się ziściła. A następnego dnia Syzyf miał najcudowniejszego kaca w życiu. I wcale go nie suszyło.

niedziela, 5 lutego 2012

Wielka Awaria Prądu

Wielka Awaria Prądu zdarzyła się dokładnie dwa lata temu. Któregoś zimowego wieczoru przy dziesięciostopniowym mrozie nagle spadł deszcz. Nie śnieg, deszcz. DESZCZ. Woda błyskawicznie zaczęła zamarzać, gruba, ciężka, lodowa skorupa pokryła wszystko: domy, drzewa, auta, drogi... No i kable energetyczne, które błyskawicznie się zerwały. Słupy energetyczne trzasnęły solidarnie, w kilka chwil dziesiątki wsi i miasteczek pozbawione zostały prądu.

Następnego dnia rano obudziliśmy się w Narnii. Błękitne niebo bez jednej chmurki, świat pokryty lodem  skrzącym się w słońcu, krajobraz za oknem, niby znany na pamięć, wydawał się zupełnie nowy. Było pięknie... i zimno. Wszystkie nowe domy i spora część starych ma piece sterowane elektronicznie, bez prądu bezużyteczne. Każdy ratował się jak mógł. W kominkach ogień buzował bez przerwy, w powietrzu narastało burczenie generatorów prądu sprzedawanych z ciężarówki przez jakiegoś sprytnego gościa, który błyskawicznie wyczuł interes i sprowadzał je z północy kraju, bo ze sklepów zniknęły w jeden dzień. Kto mógł, wysyłał bliskich do rodzin, a potem w ciszy i samotności zawijał się w koc i dumał o kruchości ludzkiej egzystencji.

Pogotowie energetyczne pracowało dniami i nocami, stopniowo wracając kolejnym wsiom cywilizację Nam - po pięciu dniach, rekordziści czekali ponad dwa tygodnie...

Przydrożne drzewa, właściwie same pnie z nielicznymi ocalałymi z hekatomby gałęziami, to najbardziej widoczna pamiątka po Wielkiej Awarii Prądu. Są też nowe słupy energetyczne, dwa razy grubsze od starych. A we mnie wciąż co jakiś czas eksploduje ładunek gorącej wdzięczności do kozy - kominka, który uratował nasz dom, za co zasłużył jeśli nie na pomnik, to co najmniej na wiekopomną sławę w internecie...