Wiejskie powietrze jest czystsze od miejskiego. Prawdziwość tego banalnego stwierdzenia uderza mnie za każdym razem, gdy w słoneczny dzień jadę do Krakowa. Wyjeżdżam - niebo błękitne, powietrze przejrzyste jak kryształ, często widać Tatry, choć to aż sto kilometrów stąd. A w Krakowie sino-bura zawiesina, którą najpierw obserwuję, a potem powoli się w nią zanurzam.
Jednak czystość to jedno, a zapaszki - drugie. Bo wieś pachnie nie tylko rozgrzaną upałem łąką czy świeżo skoszonym sianem. Na przykład co najmniej dwa razy w roku wieś pachnie obornikiem. Rozrzucanym na dwa sposoby. Czasem gospodarze wywożą go jednocześnie (o czym pisałem poprzednio). Wtedy terkot traktorów ciągnących burobrązowe przyczepy dochodzi ze wszystkich stron, a zapach zwala z nóg przez trzy, cztery dni. Bywa jednak, że traktory pojawiają się po kolei. Jeden kończy, następny zaczyna. Intensywność aromatu zmienia się na długość jego trwania, bywa, że do trzech tygodni. Do dziś nie rozgryzłem od czego zależy wybór metody.
Do obornika dochodzi gnojówka. Zamiast przyczepy za traktorem podąża wtedy beczkowóz z kilkumetrowym, brązowoczarnym pióropuszem. W tej metodzie celuje pan Józek., właściciel pokaźnego stada krów, którego pole dzieli od mojej działki dwieście metrów. Zaledwie dwieście metrów...
Ale tak naprawdę ani obornik, ani gnojówka zupełnie mi nie przeszkadzają. Owszem, śmierdzą okrutnie, ale są całkowicie zgodne z naturą i stanowią integralną część wiejskiego życia. Ich smród uważam za przyjazny, nie narzekam, nie marszczę nosa, cierpliwie czekam, aż zapach zwietrzeje. To co doprowadza mnie do białej gorączki, to smrody przeciwne naturze: zapach szamba regularnie wylewanego do rowu, odór z kurzarni - mieszanka kurzych gówien z truchłami nieszczęsnych ptaków, które padły zanim trafiły pod rzeźnicki nóż. Do niedawna właściciel wywoził je po prostu na pole, po kilku awanturach na szczęście utylizuje je bardziej dyskretnie. Żółty, chemiczny smród palonych plastików, częsty zwłaszcza zimą. Wiadomo, węgiel drogi, a opony palą się równie dobrze...
A raz do roku, na świętego Jana, na Kamyku wieś rozpala wielkie ognisko. Płonie w nim cała zawartość pobliskiego rowu: opony, butelki PET, stare kalosze, folia remontowa, mniejsze i większe worki ze śmieciami... Kolumna czarnego dymu wznosi się na kilkadziesiąt metrów, po czym rozwiewa się po okolicy pochłaniając kolejne domy niczym zaraza z Mordoru. Kwadrans później z wyciem syreny, w niebieskiej, błyskającej poświacie, na ratunek przybywa zastęp elfów, którzy, ugasiwszy ognisko, opieprzają rozentuzjazmowaną gawiedź. Ale nie za bardzo, w końcu każdy z nich wśród stada orków ma kogoś z rodziny...
Aha, gdyby ktoś nie wiedział, to autor pisze oczywiście o wsi o dźwięcznej nazwie... :)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMusze Szanownemu Panu opowiedzieć jedna krótką historyjkę, a zatem:
OdpowiedzUsuńKiedyś pewien mieszczuch zamieszkał w pięknej małej wsi opodal Krakowa, niby słodził niby nie i wsi i mieszkańcom. Natomiast w tych anegdotkach które opisywały o przeżytych sytuacjach, po osiedleniu się w tym JEDNAKŻE PIĘKNYM, SPOKOJNYM
i MALOWNICZYM MIEJSCU, nie potrafił chyba jednak się odnaleźć. Nie ukrywając zdziwienia, że bycie rodowitym mieszkańcem wsi wygląda o tysiąc razy bardziej społecznie, aniżeli mieszczucha, który żyje w swoim „m”, i tak naprawdę nie niesie ze sobą żadnych tak pięknych i wartościowych przeżyć, jakie człowiek ze wsi dostrzega na co dzień. Dla mieszczucha, życie na wsi to udręka, cierpienie, może odrobina satysfakcji że ma się coś własnego, a dla człowieka ze wsi życie które płynie od wczesnego ranka do późnej nocy to prawdziwa radość, że ma się coś co będzie można przekazać dzieciom, wnukom, i nie po to by pochwalić się przed sąsiadem, lecz dlatego, że to co robi to robi z miłości. Mieszczuch zapewne czuł się bardzo usatysfakcjonowany kiedy zaprosił do siebie znajomych również mieszczuchów, którzy przyjeżdżając na wiejskiego grilla, zostali zaskoczeni prawdziwym ekologicznym życiem. Prawda niestety jest taka, że mieszczuch dopóki nie przeczyta tony książek, fachowych poradników nie wie jak posadzić najzwyklejszą w świecie marchewkę.
A życie mówiąc kolokwialnie „wieśniaka” polega na tym, by budzić się co rano i sprawiać sobie satysfakcję ciężko pracując, by móc pogodzić życie na gospodarstwie i życie rodzinne, żeby ziemniaki które zasadzi wyżywiły przez zimę całą jego rodzinę, a owoce zebrane
w sadzie, zostawały zjadane z uśmiechem przez wnuki, i dzieci sąsiadów. Mieszczuch niby chciał zwolnić tempo swojego życia, w którym mimo śmiesznych lecz prawdziwych zdarzeń, które opisał - chciał chyba stać się cząstką - wsi leżącej opodal Krakowa. Nie zadał sobie niestety podstawowych pytań: Czy powinien w ten sposób opisywać, codzienność w której teraz również żyje? Czy takie życie, nie powoduje, że zacznie być wykluczany ze społeczeństwa wiejskiego, które jednak mimo wszystko jest ze sobą bardzo związane? Mówiąc kolokwialnie „Wieśniak” to człowiek prosty, posiadający wysoką, a czasem nawet wyższą kulturę osobistą aniżeli mieszczuch, mimo że nie ma skończonych 5 kierunków to
i tak w życiu codziennym wie więcej niż bohater tego opowiadania. A gdyby tak sytuacja się odwróciła i „Wieśniak” zacząłby opisywać, życie tego mieszczucha w tej wsi, zapewne było by bardziej zabawne i potrzebne, by pokazać innych, że życie na wsi to radość i ogromne szczęście móc korzystać z takich darów natury, a nie tylko ze sklepów i filmów w których te dary mogą dostać i zobaczyć.
Przyznam, że do tej pory nie zastanawiało mnie kto może mieszkać na wsi, lecz moje zdanie uległo zmianie po przeczytaniu tych marnych postów, gdyż człowiek aby zamieszkać na wsi, nie musi być milionerem, mieć gromadki dzieci, wystarczy, że w życie w które wchodzi, albo raczej chciałby wejść powinien najpierw zrozumieć, a nie ośmieszać. Bo z takiego zachowanie, bycie postrzeganym za „antyspołecznego” zapewne nie jest i nie będzie nigdy miłym.
Tak na marginesie: Ludzie na wsi sobie pomagają, bez pieniędzy – dlatego, że się cenią nawzajem, a Pan nie chciałby chyba być postrzegany w sposób, znów używając kolokwializmu zarobasa, który nie widzi nic poza czubkiem swojego nosa, a czy ktoś będzie Panu chciał pomóc po takich anegdotach – chyba raczej nie, bo (i tu wyprowadzając Pana
z błędu) Ludzie ze wsi nie są głupi, docenić za dobro potrafią i za złe również.
Na ten, oraz inne zarzuty odpowiadam na stronie głównej pod hasłem "Ważna informacja". Pozdrowienia.
OdpowiedzUsuń