niedziela, 26 sierpnia 2012

Nocne ciemności

Nocne ciemności wśród starych i nowych mieszkańców wsi wywołują reakcje dokładnie odwrotne. Ci pierwsi zdecydowanie ich nie lubią, dla tych drugich nieskażona latarniami ciemność stanowi jedną z atrakcji niedostępnych w mieście. Ci pierwsi na każdym wiejskim zebraniu apelują o ustawienie latarni tam, gdzie ich brakuje, ci drudzy w tym czasie milczą, zapewne z obawy, że ich pociąg do mroku zostanie kompletnie niezrozumiały. Bo faktycznie - o ileż wygodniej wraca się wieczorem do domu bez obawy o wpadnięcie w niewidoczną dziurę, o ileż pewniej mija się krzaki, gdy widać, że nie czai się za nimi żaden zbir. A że gwiazd nie widać?

Mieszczuchy na zebraniach siedzą cicho, za to między sobą otwarcie rozmawiają, że woleliby, aby zostało tak, jak jest. Czyli w centrum wsi, przy głównej drodze, latarnie mogą zostać, bo faktycznie są potrzebne, ale na Dołkach to lepiej, żeby ich nie było... Dlaczego?

Ano dla widoku Drogi Mlecznej w letnią noc. Dla spadającej gwiazdy, która, kto wie, być może spełni nasze życzenia. Dla tej sowy, która kiedyś bezszelestnie przemknęła tuż koło mojej głowy, że aż podskoczyłem. Pewnie, że się przestraszyłem, ale jakie to ma znaczenie. Dla wszystkich naszych gości, którzy rano witają nas niezmiennym: "Ależ głęboko spaliśmy, u nas nigdy nie jest tak cicho i ciemno!". I dlatego, żeby właśnie nie było jak w mieście, w którym nigdy nie jest ani zupełnie cicho ani zupełnie ciemno.

Nasza gmina należy do tych biedniejszych. Nie ma w niej żadnego przemysłu, nie ma wielkich centrów handlowych ani żadnych innych przedsiębiorstw, które zasilałyby jej budżet podatkami. W związku z tym inwestycje w infrastrukturę są  minimalne. Nie ma chodników, drogi się łata a nie remontuje, o kanalizacji lepiej nie wspominać. Na oświetlenie też na razie nie ma pieniędzy. Na szczęście - szepczę najmniejszą możliwą czcionką. A i tak pewnie mi się oberwie...

niedziela, 19 sierpnia 2012

Czterdzieści bocianów i dudek

Skąd wiem, że akurat czterdzieści? Nie wiem, mogło ich być trzydzieści pięć, mogło i czterdzieści siedem. Ważne jest to, że nagle kilkadziesiąt tych ptaków sfrunęło z nieba prosto na łąkę za naszym domem, żeby odpocząć w trakcie podróży do Afryki. Widzieliście kiedyś czterdzieści bocianów na raz!? Albo trzydzieści pięć?
- Umówmy się, że nie traktujemy tego jako wróżby, tak? - powiedziała małżonka płaskim, martwym głosem, który kontrastował ze zdumionym zachwytem w jej oczach.
- Umowa stoi - odparłem, a usta nie drgnęły mi ani o milimetr. Dwójka dzieci w zupełności, ale to w zupełności nam wystarczy.
Rzeczona dwójka pognała w kierunku bocianów zupełnie nieświadoma ryzyka.

Od kiedy zamieszkaliśmy na wsi, ze zdumieniem odkryliśmy istnienie ptaków innych niż sroki, gawrony, gołębie i wróble. Od pierwszej zimy umocowany do płotu karmnik stał się celem pielgrzymek:
- sikorek (bogatki, modrej i ubogiej),
- kopciuszków (który z mieszczuchów wie, że istnieje takie coś?),
- pokląs... kiew... kwów... kiew... (chyba tak to się odmienia... dopełniacz liczby mnogiej od "pokląskwa": kogo, czego - pokląskiew). Kiedyś taka pokląskwa wydzwoniła w szybę od drzwi tarasowych. Przeniosłem ją na barierkę, gdzie dochodziła do siebie przez godzinę, a potem zrobiła kupę i odleciała bez podziękowania:
- dzwońców (fajnie by było, gdyby to dzwoniec wydzwonił, ale to jednak była pokląskwa)
- świergotków (obu: polnego i łąkowego)
- pliszek, kosów i szpaków w ilościach hurtowych (na końcu ogrodu rosną dwie czereśnie. Mrużąc oczy patrzę na szpaki i tylko czekam, aż popełnią ten błąd...),
- oraz czeredy innych głodomorów, których nie udało mi się rozpoznać pomimo zakupu Ilustrowanego atlasu ptaków.

A niedawno przyleciał dudek. Pierwszy raz w życiu widziałem na własne oczy dudka! O szóstej rano wstałem do pracy: jeszcze w piżamie, trąc oczy wyjrzałem przez okno i zamarłem w pół ziewnięcia. Po trawie, szukając robaków, chodził najprawdziwszy dudek. Czubek miał zwinięty (rozpościera go tylko w okresie godowym, przed chwilą sprawdziłem w wikipedii) i wydawał się całkowicie pochłonięty swoimi sprawami. Jednak gdy tylko zbliżyłem się do szyby, by przyjrzeć mu się bliżej, poderwał się i tyle go widziałem. Ale co go zobaczyłem, to moje!

Ten rozdział zostawiam bez puenty w nadziei, że, w przeciwieństwie do kolejnych akapitów, nigdy nie nadleci. 


niedziela, 12 sierpnia 2012

Droga, przy której mieszkamy

Droga, przy której mieszkamy, czasami zamienia się w strumień. Dzieje się tak przeważnie na przedwiośniu,  gdy nagłe ocieplenie gwałtownie stopi śnieg, lub gdy się rozpada: przemarznięta ziemia nie przyjmuje wtedy ani kropli wody i wszystko spływa, a nie wsiąka. Dwie płachty okolicznych pól opadają w kierunku naszej drogi, krajobraz przypomina otwartą księgę, co wygląda niezwykle malowniczo. Również w czasie ulewy, tylko że akurat wtedy piękno podkrakowskiej wsi nie porusza nas ani trochę. Bardziej zastanawia nas jak pokonać półmetrowej głębokości rwący strumień, w który zamieniła się nasza polna dróżka. A gdy woda już opadnie, w miarę równe koleiny zamieniają się w tor przeszkód pełen błota, piachu, mniejszych i większych kamieni, jakiś gałęzi i wszystkiego, co spłynęło z pól. Droga kończy się skrzyżowaniem. Pod nim jest przepust, którym nadmiar wody powinien spłynąć dalej, na pola. Jednak przepust jest zatkany od zawsze, przez co przy skrzyżowaniu tworzy się staw (kaczki sąsiada są wniebowzięte).

Droga, przy której mieszkamy, wymaga remontu, o czym władze naszej gminy wiedzą doskonale. Po każdej większej nawałnicy przyjeżdża komisja, która, przeskakując lub omijając błotniste pułapki w beznadziejnej walce o zachowanie czystości półbutów i szpilek, lustruje zniszczenia, sporządzając urzędowe notatki wraz z dokumentacją fotograficzną oraz kręcąc ze zdumieniem głowami. Skąd to zdumienie, nie wiem, przecież historia powtarza się co roku. W zasadzie komisja nie musiałaby przyjeżdżać, wystarczy przepisać notatki.

Ostatnio jednak coś drgnęło. Wójt zwołał zebranie właścicieli wszystkich działek leżących wzdłuż drogi, przy której mieszkamy.
- Moi drodzy, - oświadczył - remontujemy!
W ciszy, która zapadła, słychać było chrzęst podnoszonych brwi.
- Jest tylko jedno "ale".
Brwi powoli zaczęły opadać...
- Droga jest nierównej szerokości. Czasem ma trzy metry, a czasem sześć. A powinna mieć dziesięć, żeby zmieścił się i asfalt, i dwa rowy po bokach. I w związku z tym proszę was, żebyście zrzekli się kawałka waszej ziemi na rzecz wspólnego dobra.
Brwi minęły punkt neutralny i zaczęły się zbiegać ku sobie. I trwały w tym stanie przez dwie godziny dyskusji.

Oj, - pomyślałem- chyba jednak trzeba będzie kupić to 4x4. I na dobrą sprawę ani trochę mnie to nie martwi.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Jeszcze o terkocie

- Zobacz, tata! Kombajn bizonuje!
- Kosi, synku. Mówi się "kombajn kosi zboże".
- Nie, tata, pan J. mówi, że bizonuje!
No tak... gdzie mi się tam równać autorytetem z właścicielem prawdziwego kombajnu (a także traktora z przyczepą, rozrzutnikiem, pługiem, broną i kilkoma innymi dodatkami. Mój synek wpatrzony jest w niego jak w słońce, w czasie zabaw każe do siebie mówić "Panie J.").

Kombajn, ale nie ten pana J., tylko inny, i wcale nie Bizon, tylko taki biało-zielony, pojawił się wczoraj przy naszym płocie by "zbizonować" pole żyta. Zbizonował połowę i nagle się zatrzymał. Kombajnista podszedł do ogrodzenia.
- Nie masz Pan komórki?
- Zaraz przyniosę. Co tam, awaria?
- Niiii... ojciec miał z przyczepą podjechać, ale nie podjechał.
Dzwonimy po przyczepę, ma być za piętnaście minut. Wypełniony zbożem kombajn huczy na wolnych obrotach.

I tu przechodzę do sedna sprawy. Silnik warczy. Kombajnista (bardzo miły człowiek) ani myśli go wyłączyć, chociaż wie, że przez co najmniej kwadrans maszyna nie będzie kosić. Więc dlaczego? Inny obrazek: wspomniany pan J. jadąc traktorem na pole często zatrzymuje się koło naszych sąsiadów na pogawędkę. Rozmowa trwa czasem trzy minuty, czasem pół godziny, traktor zawsze pozostaje włączony. Donośny warkot silnika zdaje się zupełnie nie przeszkadzać w rozmowie, choć obaj interlokutorzy muszą go przekrzykiwać, wypierająca tlen chmura spalin też nie robi na nich wrażenia. Albo przed sklepem: zajeżdża dostawczy, kierowca wyładowuje towar, silnik chodzi. Kierowca wraca, jeszcze przez pięć minut uzupełnia papiery, diesel warczy nieprzerwanie. Rozumiem: wóz - chłodnia, jak się go wyłączy, to przestanie chłodzić. Ale to jest zwykły dostawczak z mydłem i proszkiem do prania!

I tak jest wszędzie. Miasto, miasteczko, wieś... Polska, zagranica...  (włączonego dostawczaka przed sklepem widziałem w centrum Londynu). Osobówki, ciężarówki, tiry, traktory i wszelkie inne diesle (ciekawostka: nigdy auta na benzynę) hałasują, psują powietrze, marnują paliwo. Ludzie idą, wstrzymują oddech, odwracają głowy, ale nikt nie zwróci kierowcy uwagi. Powiedzcie mi, ludzie, czy ze mną coś nie tak, że mi to przeszkadza?