niedziela, 31 marca 2013

Na sankach

- Tata, zobacz, zajączek już był!!!

Moje dzieci z właściwą wszystkim dzieciom bystrością wypatrzyły prezenty od zajączka natychmiast po wkroczeniu do salonu. Zajączek schował upominki pod szafą, uzgodniwszy to z nami poprzedniego wieczora. Wygląda na to, że kompletnie naszych dzieci nie docenił...

- Wiesz, tata, zajączek w tym roku miał o wiele łatwiej. - Powiedział mój synek patrząc na zamieć za oknem.
- Synku, ale przecież w takim śniegu nawet zającom ciężko się biega.
- Miał łatwiej, bo nie musiał dźwigać worka z prezentami na plecach. On go ciągnął na sankach.

WESOŁYCH ŚWIĄT!!!

p.s.
Piszę dalej. Jeszcze nie wiem jak długo, ale jeszcze trochę pociągnę.

p.s.2
Taki oto ptak zjawił się dziś w naszym karmniku. Sprawdziłem w atlasie ptaków - nie ma...
Ktoś może wie, co to za gatunek?


niedziela, 24 marca 2013

Zamarzłem

Dziś jest minus dwanaście stopni. Mój umysł zamarzł i odmówił współpracy.

Ale tak naprawdę mróz to tylko pretekst, żeby nic nie napisać. Bo, uczciwie mówiąc, już od dłuższego czasu biję się z myślami, czy by nie odłożyć pióra na półkę. Czuję bowiem, że opowieść o Wsi Anielskiej powoli dobiega końca. Bo ile można pisać o krecich kopcach i kompoście... No dobrze, o kopcach to ja mógłbym pisać codziennie, tylko kto by to czytał?


Może jednak zdarzyć się i tak, że z przyjściem wiosny również w mojej głowie zakwitną nowe pomysły.

Poczekajmy, Drodzy Czytelnicy, jeszcze tydzień. W przyszłą niedzielę dam Wam znać, co dalej. Do zobaczenia!

niedziela, 17 marca 2013

Na zeszyt

Na zeszyt, czyli gdy się zapomniało pieniędzy, a wielka sterta zakupów właśnie przemieściła się z koszyka na ladę i teraz, sztuka za sztuką, frunie z krótkim "pip" nad szklanym kwadratem czytnika.

Zapewne każdy z nas przeżył taką sytuację: "Dziewięćdziesiąt siedem, piętnaście" - mówi sprzedawczyni, a my sięgamy do kieszeni, w której zwykle trzymamy pieniądze, i w pół sekundy zamieramy oblani falą zimnego potu - nie ma portfela! Może został w tej drugiej kurtce, może na biurku, a może, nie daj boże, ukradli! Sprzedawczyni patrzy wyczekująco, gdy nerwowo macamy wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca na ciele, kolejka za nami głośno wypuszcza powietrze przez nos, a my w końcu bezradnie rozkładamy ręce: nie ma...

Na Wsi Anielskiej nagły brak portfela to żaden problem.
- Na zeszyt? - pyta sprzedawczyni widząc, że na darmo obmacuję wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca.
- Poproszę - odpowiadam - wpadnę później i zapłacę.

Portfel faktycznie leży na biurku. "Cały dzień jeździłem bez dokumentów, no nieźle..." - myślę, po czym zabieram dzieciaki na przejażdżkę, żeby uregulować dług. Oczywiście nic by się nie stało, gdybym zapłacił dopiero przy następnych zakupach, ale raz - nie lubię mieć długów, dwa - jako wytrawny rodzic skrzętnie wykorzystuję niespodziewaną okazję do skanalizowania energii dzieciaków, od której, zwłaszcza zimą, chałupa drży w posadach.

p.s.
Osiedlowe sklepiki w mieście też sprzedają na zeszyt, oczywiście gdy już przestaniemy być anonimowi dla pani Marzenki za ladą. Tylko w supermarketach nie ma szans. Tym bardziej, im większa sterta zakupów wylądowała na ruchomej taśmie przy kasie...




niedziela, 10 marca 2013

Błoto

- Kochanie, potrzebuję buty na wiosnę. Jedziemy na zakupy.
- Mhm...
- Tylko dokąd pojedziemy? Bo najwięcej sklepów jest w Krakowskiej, ale tam zawsze takie tłumy...
- Kochanie, ty się nie zastanawiaj nad galerią. Ty mi lepiej powiedz, jak się wydostać na asfalt.

Małżonka już miała parsknąć śmiechem, ale w tej samej chwili uświadomiła sobie, że moje pytanie to tylko pół-żart, a drugie pół to zupełnie poważny problem.

Droga, przy której leży nasza posesja, leży jakieś sto pięćdziesiąt metrów od szosy. Pierwsze sto trzydzieści pokrywa asfalt, ostatnie dwadzieścia - już nie. Ostatnie dwadzieścia metrów to nadal polna droga, która w czasie deszczy i roztopów zamienia się w wypełnioną błotem dwumetrowej szerokości rynnę. Przeszkodę, którą trudno pokonać w kaloszach, a co dopiero samochodem.

Teraz i tak jest lepiej. Gdy kupowałem działkę, całe sto pięćdziesiąt metrów dojazdówki było nieutwardzone. Jakieś dwa, trzy lata temu gmina zlitowała się i wylała nam cienką warstwę asfaltu (który pęka pod każdym większym autem, ale to opowieść na inny raz). Z nieznanych mi powodów gminie zabrakło litości na ostatnie dwadzieścia metrów, przez co każdej wczesnej wiosny, każdego deszczowego lata, każdej późnej jesieni oraz przy każdej większej ulewie wydostanie się z naszej posesji stanowi problem. A jeszcze większy problem to powrót, bo mieszkamy na niewielkim wzniesieniu. Gdy wyjeżdżamy z domu, jest troszkę łatwiej, gdy wracamy, mamy pod górkę, metaforycznie i dosłownie.

Kilka razy drogę pokryto żwirem z niedalekiego kamieniołomu. Raz na mój koszt, gdy musiałem zapewnić dojazd ciężarówkom z materiałami na budowę. Raz wykosztował się sąsiad, który zamieszkał kawałek dalej (on ma jeszcze gorzej, bo nie dwadzieścia a osiemdziesiąt metrów błota, ale dla mnie to żadne pocieszenie). Raz żwir wysypano na koszt gminy. Niespodziewany widok wywrotek wypełnionych kamieniem uniósł nam brwi na wiele godzin. Sęk w tym, że żwir rozwiązuje problem na chwilę. Nie ma takiej ilości kamieni, których nasze błoto by nie wchłonęło. A co nie wchłonie, to większa ulewa wypłucze i poniesie w dół, w stronę asfaltu.

W zeszłym roku wójt narobił nam nadziei. Zwołał zebranie i triumfalnie ogłosił: Robimy! Sęk w tym, że wymaga to dobrej woli wszystkich właścicieli działek, wzdłuż których nasza droga wiedzie - każdy z nas musiałby oddać odrobinę swojej ziemi, by droga miała przepisowe dziesięć metrów szerokości razem z rowami odwadniającymi. A ponieważ właścicieli jest co najmniej dwudziestu, łatwo przewidzieć, że łatwo nie pójdzie... Zebranie odbyło się latem zeszłego roku (pisałem o tym tutaj), od tej pory nastała cisza.

Jutro wybieram się do wójta pogadać o kolejnej ciężarówce żwiru... Zakupy czekają na koniec roztopów.

niedziela, 3 marca 2013

Busy

Stoję na przystanku na wylocie z miasta wśród co najmniej dziesięciu innych oczekujących. Jest szesnasta, czas powrotu z pracy do domu. Patrzę na tłumek i zastanawiam się, którym busem uda mi się dojechać do domu. Zza zakrętu wyłania się czerwony mercedes. Wypełniony do ostatniego centymetra sześciennego, nawet się nie zatrzymuje.

Kolejny bus pojawia się po dziesięciu minutach. Machamy... staje! Wśród czekających na przystanku zaczyna się gra: niby od niechcenia, ale z całą możliwą stanowczością zmierzamy do drzwi,  każdy chce jechać. Podchodzę i ja, bez większej nadziei. Do wypełnionego busa wcisnęło się jeszcze pięć osób, ja stoję szósty. W puszce sardynek dostrzegam jeszcze niewielką przestrzeń, wchodzę więc, choć jestem pewny, że kierowca mnie wyprosi. A jednak mam szczęście, na pytający wzrok kierowcy podaję nazwę miejscowości i wręczam monetę. Ruszamy.

Jadę na jednej nodze. Druga, ugięta w kolanie, unosi się milimetry nad czyimś butem. Skręcony tułów omija barierkę, głowa przekrzywiona - busy są niskie, ja wręcz przeciwnie. Z głośników dudni popowa sieczka popularnej stacji radiowej. Każdy kierowca busa słucha tej samej, na okrągło, cały dzień. Jak oni to wytrzymują? Drugim źródłem hałasu jest obowiązkowe CB radio, które służy do ostrzegania przed policją, oraz do krótkich pogawędek, gdy dwa busy mijają się na szosie.

- Cześć, Jureczku, co tam?
- Bzrrrrzzzzwiwwwwzzzrrr... (muzyka skutecznie zagłusza pełną trzasków i szumów odpowiedź Jureczka)
- U mnie też czysto, tylko jest korek do Kleparza.
- Bzirrwwwwwrreeechszzszsz...
- No, też się trzymaj, Jureczek.

Pasażerowie milczą. Wzrok nieobecny, każdy chroni się we własnym wnętrzu starając się nie zwracać uwagi na pogwałcenie strefy intymnej. Niektórzy z siedzących szczęściarzy grzebią w telefonach, bardziej dla zabicia czasu, niż z rzeczywistej potrzeby wysłania SMS-a.

A co by było, gdyby był wypadek? Staram się odgonić natrętne pytanie. Jazda busami rodzi uczucia sprzeczne: oburzenie, że pazerni kierowcy nabijają pojazdy grubo ponad limit rezonuje z ulgą, że się załapało i jedzie się do domu. Nie szkodzi, że na jednej nodze, przecież nam wypadek się nie zdarzy, prawda?

Zaduch w busie taki, że nie sposób oddychać. Okna zaparowane. Na szczęście kierowca uchylił szybę, więc delikatne podmuchy zimnego powietrza przynoszą ulgę tym z przodu. Ci z tyłu mają jednak gorzej - myśl o cudzej niedoli przynosi niewielkie pocieszenie.

-Wysiadają! - stłumiony głos z wnętrza wieloryba dochodzi do kierowcy, który zjeżdża na przystanek.

Drzwi się otwierają, wysiadam ja i czworo innych, żeby ten z samego końca mógł najpierw przepchać się do przodu, a potem wyskoczyć na zewnątrz. Dla mnie to okazja do kilku głębokich oddechów i nadzieja, że zrobi się luźniej. Nie zrobi. Na przystanku ktoś czekał. Zmieści się, skoro jeden wysiadł, to jeden wejdzie. Pakujemy się do środka w lekko zmienionym układzie. Teraz stoję nieco głębiej, tuż za kierowcą, tym razem już na dwóch nogach. Głowa nadal przechylona na bok.

Migacz błyska, kierowca włącza się do ruchu. Nie jest to proste, długi sznur aut nie zostawia wolnej przestrzeni, żaden nie zwolni, nikt nie lubi jechać za busem. Kierowca rusza poboczem i wciska się między auta. Busiarze to najbezczelniejsi uczestnicy ruchu. Wymuszają pierwszeństwo, omijają korki chodnikami, skręcają z pasów do jazdy prosto, jadą prosto z pasów do skrętu i robią sto innych rzeczy, byle jechać, a nie stać. Po części ich rozumiem: albo jedziemy zgodnie z przepisami, albo zgodnie z rozkładem. Tolerancja dla ich wyczynów rośnie we wnętrzu busa. Kierowcy innych aut klną, ci bardziej krewcy trąbią, czego żaden busiarz nie skwituje nawet wzruszeniem ramion.

Jadę już blisko pół godziny. Zaduch, zakręty i ciągłe przyspieszanie i hamowanie wywołują mdłości. Całe szczęście, że zrobiło się trochę luźniej. Udało mi się nawet usiąść. Fotele w busach osadzone są tak blisko, że kolanami wypycham oparcie tego z przodu. Gdyby zdarzył się wypadek, to nogi trzaskają jak zapałki... Teraz jednak nie zwracam na to uwagi. Jestem zmęczony po całym dniu pracy, głodny, mdli mnie od jazdy i nie mam czym oddychać. Przy życiu trzyma mnie najpierw myśl, a potem widok ostatniej prostej.

- Wysiadają! - mówię do kierowcy ustalonym kodem. Milimetrowe kiwnięcie głową oznacza, że usłyszał.

Chwilę później zjeżdżamy do zatoczki. Otwieram drzwi, wyskakuję na chodnik, prostuję wszystkie kości i zaciągam się tlenem. "Ostatni raz. Ostatni raz jechałem busem" - składam w myślach solenną przysięgę, doskonale wiedząc, że to nieprawda.