niedziela, 25 marca 2012

Kompost

O matko, jak mnie bolą plecy! A będą bolały jeszcze bardziej, bo to dopiero połowa roboty. Najpierw  trzeba przerzucić wierzchnią warstwę kompostu, tę, która jeszcze się nie przerobiła. Potem załadować to, co pod spodem, na taczki, przewieźć do warzywnika i wkopać, skiba po skibie, łopata za łopatą, plecy w górę, plecy w dół. Dla osoby z dyskopatią sama radość... A potem trzeba jeszcze wszystko równiutko zagrabić, co dla krzyża (w każdym razie dla mojego krzyża) jest jak okrążenie stadionu po maratonie.

Wczoraj wkopałem kompost z jednego z dwóch zbiorników, które skleciłem z desek po budowie, jeszcze zanim na dobre zamieszkałem w nowym domu. Drugi, wciąż pełen, przyciąga uwagę niczym czarna dziura. Niby człowiek zajmuje się czym innym: czyta, bawi się z dzieciakami, film ogląda, bloga pisze, ale drzazga tkwi i podrażnia: jeszcze jedna wielka, ciężka jak diabli kupa przerobionego kompostu czeka na wkopanie i nie ma zmiłuj, nikt tego za mnie nie zrobi...

A mimo to darzę kompost czcią i uwielbieniem i stanowi on dla mnie źródło nieustającej, całorocznej radości i satysfakcji. Ciężkiej pracy wymaga tylko raz w roku, a w zamian daje stałe poczucie euforycznego zadowolenia z własnej gospodarności. Nic się nie marnuje, każda najmniejsza obierka od ziemniaka, łupina od cebuli czy ogryzek od jabłka ląduje w wielkiej skrzyni. Całe góry skoszonej trawy (koszenie trawy to temat na osobny felieton) formują wielką zieloną hałdę, która po tygodniu spłaszcza się i ubija we wciąż zagadkowy dla mnie sposób - ile by nie wsypać, zawsze się zmieści! Na kompost wędrują skorupki od jajek, popiół z grilla, a nawet tekturowe rolki po papierze toaletowym, świetnie napowietrzające pryzmę zanim nie oklapną. A z popiołem trzeba uważać! Raz wsypałem niedogaszony, po czym o jedenastej w nocy, już w piżamie, rozwijałem wąż ogrodowy i gasiłem gorejące deski...

Wczoraj po południu bezlitosne dzieciaki zażądały spaceru. Zwlokłem się z łoża boleści, mój krzyż pół metra za mną, jeszcze się czepiał kanapy, i ruszyłem drogą z łokciem w tył i w bok w charakterystycznym geście masowania dolnej części pleców. Po drodze wpadłem na sąsiadkę, której ramię idealnie naśladowało moje.
- Kompost? - spytałem.
- Aha... - odparła z twarzą wykrzywioną bólem i oczami błyskającymi radością i satysfakcją.

niedziela, 18 marca 2012

Autostop

- Niech Pani wsiada! Jadę do wsi to Panią podwiozę!
Kobieta jest wyraźnie zaskoczona, waha się, próbuje rozpoznać twarz, niepewnie rozgląda się na boki. Pusta droga miedzy gminą a wsią. Do przejścia dobre dwa kilometry, siaty z zakupami ciążą, a i pogoda nie zachęca do spacerów.
- Ale ja Pana nie znam!
- Ja mieszkam na Dołkach! Wie Pani, ta drewniana chałupa naprzeciwko J.!
Napięcie w oczach ustępuje miejsca uśmiechowi, chwilę później jedziemy w stronę wsi niezobowiązująco gawędząc o tym jak mi się mieszka, o pogodzie, i o stanie drogi po zimie...

W młodości autostopem zjeździłem pół Europy. W każde wakacje pakowałem plecak i ruszałem w drogę, łącząc niskie koszty podróży z poznawaniem nowych ludzi. Dotarłem tak do Paryża, do Londynu, nie mówiąc o podróżach po Polsce. I dlatego do dziś bez wahania zabieram autostopowiczów. Wyjeżdżając z miasta wypatruję ich na poboczach, jadąc w dalszą trasę tak układam bagaże, żeby zmieścił się dodatkowy pasażer, często też zatrzymuję się na przystankach i proponuję podwiezienie, nawet jeśli nikt nie macha. Lubię pogadać - to raz. A dwa, i to jest najważniejsze, spłacam długi wdzięczności wobec tych, którzy kiedyś mnie zabierali.

Po przeprowadzce na wieś zauważyłem, że moje propozycje budzą pełne rezerwy zdumienie. Kiedyś jedna kobieta, która przełamała nieufność i wsiadła, zaczęła rozmowę od uwagi: "Ale Pan to nietutejszy, prawda?", dając mi do myślenia. To znaczy, że co - że tutejsi nie zabierają na stopa!? Ale przecież sam kiedyś załapałem się na jazdę do Krakowa, gdy z przystanku zgarnął mnie jeden z sąsiadów, i to nie z tych nowo wybudowanych, ale stary mieszkaniec wsi.
- W ostatniej chwili Pana zauważyłem! - wykrzyknął z uśmiechem, gdy zatrzymał się z piskiem opon, otrąbiony przez zmuszonego do slalomu tira.
I wtedy zrozumiałem! Biorą, jeśli znają! Jeśli piechurem jest obcy, piechurem pozostanie... A piechur też o tym wie i dlatego sam nie macha, a jedynie odwraca się w stronę nadjeżdżającego zza pleców auta, eksponując twarz do rozpoznania. Mój zwyczaj łamie stereotyp, budząc nieufność i zdumienie. I trudno się dziwić - kto by wsiadł do auta z zupełnie obcym facetem, który staje nieproszony i namawia na przejażdżkę?
I dlatego jeśli ktoś jednak wsiądzie, to znaczy, że chyba nie najgorzej z oczu mi patrzy. A chwilę wspólnej podróży traktuję jak wspaniały, najszczerszy komplement. Dziękuję!

niedziela, 11 marca 2012

Jestem góralem

Pierwszy raz dowiedziałem się, że jestem góralem, gdy urząd gminy przysłał mi pismo z wyliczeniem podatku od ziemi. Na nim określenie, w które wpatrywałem się wzrokiem pełnym zdumienia i niezrozumienia: Ulga górska. Jak to - ulga górska!? Przecież góry - to Tatry! Zakopane, Giewont, Kasprowy... To tam mieszkają górale, tam pasą owce na halach, to im należy się ulga za ciężkie warunki. Ale tu, na północ od Krakowa? Fakt, płasko nie jest, ale żeby od razu górska ulga? Oczywiście nie miałem (i nadal nie mam) nic przeciwko uldze, co to, to nie, jednak zdumienie było potężne.
Zdziwienie zaczęło się zmniejszać, gdy dowiedziałem się, że mieszkam w okolicy, która leży na wysokości Rabki. Noooo, teraz to rozumiem! Rabka to może nie Zakopane, Giewont i tak dalej, ale jednak z górami jakoś się kojarzy.
Zdumienie stopniało niemal do zera po pierwszej zimie, gdy zobaczyłem ile śniegu potrafi u nas napadać i jak długo zalega na polach. W Krakowie plucha, błoto i brud, tu - biało, czysto i sucho, bo wciąż poniżej zera. Wiosna też przychodzi dobre dwa tygodnie później: w mieście już się zieleni, u nas resztki śniegu wciąż walczą o życie.

Pełne zrozumienie faktu, że mieszkam w górach, zawdzięczam nogom i płucom, czyli pierwszej wycieczce rowerowej, która składała się z dłuuuuuugich okresów ślimaczej wspinaczki przerywanych mgnieniami ekstatycznych zjazdów. Doczołgawszy się do domu oparłem rower o ścianę i padłem na ziemię jak maratończyk za metą. A potem zdjąłem z kierownicy licznik i wzrokiem pełnym zdumienia i niezrozumienia wpatrywałem się w ekran: całkowity dystans: dwanaście kilometrów...

Niedawno podszedł do mnie sąsiad, mieszczuch świeżo po przeprowadzce, z wyliczeniem podatkowym w ręku:
- Widziałeś, sąsiad? Ulga górska!
Pokiwawszy głową zaproponowałem rowery. Co sobie będę język strzępił, niech sam się przekona!

niedziela, 4 marca 2012

Dzieciaki

Dzieciaków jest w naszej okolicy piętnaścioro. Najstarszy właśnie kończy pięć lat, najmłodsze wciąż jeszcze rąbią w pieluchy. Liczba dzieci systematycznie wzrasta: niektóre zasiedziałe rodziny postanawiają zwiększyć stan inwentarza, ewentualnie w okolicy wznosi się nowy dom, do którego sprowadza się para z przychówkiem. W czasie wakacji towarzystwo powiększa się jeszcze o letników, co sprawia, że w naszej okolicy piski, śmiechy, wrzaski i płacze zdecydowanie dominują nad śpiewem ptaków, rykiem krów, a nawet terkotaniem traktorów.

Dzieciaki to znakomity katalizator stosunków towarzyskich. Gdy tylko pogoda pozwala, a rodzice wrócili już z pracy, na drodze pojawia się sylwetka pchająca wózek lub usiłująca powstrzymać tuptającego drania przed wpadnięciem w błoto, rów, pokrzywy, kałużę, krowi placek lub wszystko na raz. Nie mija pięć minut i do pierwszej pary dołącza następna. Chwilę później skrzypią kolejne furtki i nagle na drodze wiruje małoletnia trąba powietrzna, której rodzice mistrzowsko łączą sielski spokój niespiesznej, sąsiedzkiej pogawędki z nagłymi zrywem w kierunku urwipołcia usiłującego np. zjeść piasek.

Spacery zwykle kończą się na tzw. mostku, czyli szerokim, betonowym podjeździe na podwórko sąsiada, który (jak wszyscy) nie dał rady wykończyć inwestycji na błysk, i wciąż mieszka w piachu i prowizorce. Tu towarzystwo rozsiada się na dechach i cegłach, a trąba powietrzna roznosi na wszystkie strony kupę piachu z budowy. Ciekawostka: z sezonu na sezon trąba coraz większa, a piachu jakoś nie ubywa... Coraz bardziej utytłane dzieciaki promieniują coraz większym szczęściem, nas też ogarnia błogość: słonko przyświeca, berbecie wreszcie zajmują się sobą, a jak się zmęczą to szybciej zasną. Nie trzeba kosić i podlewać, pielić i przycinać, można posiedzieć, pogadać, albo wspólnie pomilczeć, myśląc: "ależ to moje urosło...". Oj, co to będzie, gdy sąsiad wreszcie dokończy budowę...