niedziela, 27 stycznia 2013

Odśnieżanie dróg

Odśnieżanie dróg w naszej gminie działa bez zarzutu. Choć pod pewnym względem znacznie się pogorszyło.

We wsi anielskiej panuje mikroklimat. Jak pisałem już kiedyś tutaj, mieszkamy na terenie górzystym, na którym zimy są dłuższe, mroźniejsze i o wiele bardziej śnieżne niż w położonym o dwadzieścia pięć kilometrów dalej i sto metrów niżej Krakowie. Gdy opuszczałem miasto by zamieszkać "za siódmą górą, za siódmą rzeką", najbardziej obawiałem się dojazdów do pracy. Obawę potęgowały opowieści starych mieszkańców.

- Panie, kiedyś to tu były zimy. Ino koniem się dojeżdżało. A koń jak szedł, to śniegu miał po szyję. A raz to odcięło nas na tydzień!

Te słowa słyszałem od kilku osób niezależnie za każdym razem, gdy wyrażałem wątpliwość, czy zdołam dojechać do gościńca.

Tymczasem mieszkając tu już siódmą zimę, ani razu nie miałem kłopotów z dojazdem do pracy. Albo inaczej, ani razu nie miałem kłopotu z przejechaniem pięciu kilometrów od mojego domu do gościńca. Bo droga krajowa nr 94 to już inna historia. Owszem, pługi jeżdżą regularnie, ale gdy mocno sypie, to obciążone ponad normę TIR-y nie są w stanie podjechać pod górki i blokują całą trasę.

Jedynie pierwszej zimy musiałem przyzwyczaić drogowców do swojej obecności. Ponieważ do pracy wstawałem wtedy skoro świt, wykonałem telefon do pana K., właściciela pługopiaskarki.
- Dzień dobry, chciałem powiedzieć, że ja mieszkam na Dołkach i muszę wyjechać do pracy o piątej rano, więc może by pan przejechał pługiem koło mnie, bo sypie jak cholera. Wie pan, bo to nowa chałupa i jeszcze pan koło mnie nie odsypywał.
- Dobra, zrobi się.
I się zrobiło. I to z jakim fasonem. Dzwoni budzik, odklejam powieki i... zamieram ze zdumienia. Cała sypialnia migocze jaskrawopomarańczową, dyskotekową poświatą. Co jest, do cholery!?
Pługopiaskarka pana K. właśnie przejechała koło domu zalewając pogrążoną w zimowym śnie okolicę ostrzegawczym światłem koguta z dachu szoferki.

Krótko mówiąc wszelkie moje obawy okazały się płonne: owszem, śniegu u nas nie brakuje, ale służby drogowe działają jak trzeba. Z jednym małym wyjątkiem... Jakoś tak ze dwie zimy temu zmieniły substancję, którą sypią na drogi. Wcześniej sypały zwykłym piaskiem, teraz używają jakiejś paskudnej mieszanki soli ze spieczonym żużlem, przez co śnieg na drodze zmienia się w obrzydliwą, burą pacię. Jej ohydę podkreśla nieskalana śnieżna biel pól rozciągających się po obu stronach drogi. Oficjalnie nie narzekam - wszyscy chcemy jeździć bezpiecznie. Po cichu z dezaprobatą kręcę głową...

p.s.

Nie tylko ja wypatruję wiosny. Brzózka w moim ogrodzie również nie może się jej doczekać.




niedziela, 20 stycznia 2013

Pomoc drogowa

- Jejku! Jakby się ojciec dowiedział, tobym miał przerąbane...

Tak naprawdę chłopak użył słów bardziej dosadnych, ale faktycznie miał powód. Jak się pożycza auto od ojca i ląduje się tym autem w rowie, to mało który ojciec się nie zdenerwuje.

Śnieg pada od kilku dni. Pługi nie dają już rady, bywa, że drogi możemy się tylko domyśleć. Zwłaszcza tej w szczerym polu, którą śnieg zasypuje nie tylko z góry, ale i z boku (dopiero na wsi nauczyłem się różnicy pomiędzy zawieją a zamiecią: ta pierwsza to wiatr plus śnieg z góry, ta druga to wiatr plus śnieg z pola, taki, który spadł wcześniej, a teraz jest nawiewany na drogę).

Chłopak albo miał pecha, albo przeszarżował (jak się ma dwadzieścia lat to się raz na jakiś czas szarżuje). W każdym razie gdy go mijałem, to spojrzał się na mnie z taką bezsilną rozpaczą, że zatrzymałem się natychmiast.
On siedzi za kierownicą, ja pcham od tyłu. Nie idzie. Odsypujemy śnieg spod kół. Auto ani ruszy - koła kręcą się w miejscu, nie idzie nawet po rozbujaniu. Podczepiam linkę i próbuję wyciągnąć go moim samochodem. Koła nadal mielą śnieg, auto chłopaka ani myśli wyjechać z rowu. Ocieramy pot z czoła (ja ze zmęczenia, chłopak pewnie z emocji) i zastanawiamy się jak wydostać drania z pułapki. I wtedy zza zakrętu wyłania się samochód. Staje bez zawahania, wysiada jakiś facet.

- Tomuś (imię zmienione), aleś się wtarabanił! A jakby się ojciec dowiedział...

Teraz ja próbuję wyciągnąć Tomusia moim autem, Tomuś mieli kołami swojego, a znajomy jego ojca pcha go od tyłu. Auto nadal w rowie. Stoimy już we trójkę i ocierając pot z czoła (my ze zmęczenia, Tomuś z emocji) zastanawiamy się jak wyjść z impasu.

I wtedy zatrzymuje się kolejne auto. Wysiada facet i bez słowa podchodzi do bagażnika i pokazuje głową: dawaj! Ja za kółkiem mojego, Tomuś w swoim, dwaj faceci pchają. Powoli, centymetr po centymetrze, auto wytacza się na drogę. Uff...

- Tomuś, - drugi facet groźnie kiwa palcem -  ale ty lepiej teraz uważaj! Jak by się ojciec dowiedział...
- No...

Tomuś dziękuje nam wzrokiem i odjeżdża powolutku, dwadzieścia na godzinę. Ja wracam do domu zadowolony z dobrego uczynku i zastanawiam się, czy w mieście też by tak chętnie Tomusiowi pomogli. Ale z drugiej strony czy w mieście są aż tak duże zaspy?

niedziela, 13 stycznia 2013

Ambiwalencja

I czego właściwie ode mnie oczekujecie? Że, spojrzawszy rano za okno, zastygnę z radosnym karpiem na buzi, a potem, niczym pies na dźwięk słowa "spacer", będę skakał pod sufit z wywalonym jęzorem i obłędem w oczach? Że głosem herolda wypowiem Wielką Rodzinną Wojnę na Śnieżki i, okutawszy siebie i dzieciaki kożuchami, wystrzelę nas na podwórko robić orły i bałwany? Bo w nocy spadł śnieg. Śnieg! Śnieg!!! ŚNIEEEEEEEEEG!!!!!!!!!!!!!!!

Owszem. Zrobię to wszystko. Ale bez entuzjazmu.

Uświadomiłem to sobie wczoraj na imprezie u sąsiadów-przyjaciół, gdy, nieco zmęczony gwarem, muzyką i którymś z kolei drinkiem, usiadłem przy oknie i zapatrzyłem się na zasypywany białym puchem świat. Przez dobry kwadrans gapiłem się na nieziemsko piękną burzę śniegowych płatków wirujących w świetle ogrodowego reflektora. Czarna, mroźna noc, magiczna śnieżna kula. Hipnoza.

A ja nagle łapię się na tym, że wcale, ale to wcale mnie to piękno nie urzeka. I że myślę o tym, że znów będę musiał odśnieżyć cały podjazd. Że do sklepu pojadę objazdem, bo najkrótsza droga jest zbyt stroma nawet dla pługopiaskarki. Że wracając do domu pewnie przemoczę buty, bo zapomniałem ochraniaczy. I że jak przyjdzie ocieplenie, to cały ten cholerny śnieg zmieni drogę pod moja bramą w głęboki po kolana, rwący górski strumień.

Dla mieszczucha zima na wsi to bajka: za dnia narty, sanki, kuligi, wieczorem ogień w kominku, grzaniec, rozmowy... Codzienność wiejskiej zimy to odciski na rękach od szufli, auta w rowach i zadyszka po wyprawie na zakupy. W nieziemsko pięknych okolicznościach przyrody.

niedziela, 6 stycznia 2013

Sposób na fotoradary

Zacznę od tego, że trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby złapać mandat na drodze krajowej nr 94, przy której leży moja gmina. Jak już wcześniej pisałem (na przykład tutaj), jest ona zbyt ruchliwa, zbyt wąska i zbyt kręta, żeby dało się jechać szybciej niż najwolniejszy uczestnik ruchu, czyli albo ledwo żywa ciężarówka, albo kierowca, który do przestrzegania przepisów podchodzi bezkompromisowo. Wariaci oczywiście zdarzają się jak wszędzie, ale zdecydowana większość kierowców wie, że wyprzedzanie nie ma najmniejszego sensu i grzecznie jedzie w rządku 50-60 na godzinę.

Tej sytuacji zdaje się zupełnie nie dostrzegać zarządca drogi krajowej nr 94, czyli Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która co kilka kilometrów umieściła budki z fotoradarami. To znaczy nikt do końca nie wie, czy w budce akurat zagnieździł się jednooki drapieżnik, czy też pozostaje ona niezamieszkała. Faktem jest, że między Krakowem a Olkuszem jest tych budek co najmniej dziesięć, z czego, jeśli dobrze policzyłem, cztery lub pięć na terenie mojej gminy. Jedna z nich niedawno zmieniła kolor: z szaroburego na jaskrawo-żółty, który, w myśl nowych przepisów, jednoznacznie ostrzega kierowców, że ze środka łypie oko radaru. Pozostałe, przecząc wspomnianej wyżej niepewności, są na sto procent nieszkodliwe. Bo...

Sposoby na fotoradary są w naszej gminie dwa: nalepka lub szmata. Tę pierwszą nalepia się na szklane okienko budki, więc nawet jeśli w środku jest urządzenie, to i tak nic nie widzi. Nalepka tkwi na miejscu średnio co najmniej pół roku, dzięki czemu widać jak na dłoni, jak bardzo zarządca drogi interesuje się (nie interesuje się) daną budką. Szmata jest w swym działaniu o wiele bardziej radykalna: nasączona substancją łatwopalną, wciskana jest do budki przez wybite wcześniej okienko i podpalana. Nadtopiona, osmalona budka smętnie tkwi na słupie równie długie miesiące, zanim służba drogowa nie wymieni jej na nową.

Pytanie zasadnicze brzmi: czy powinniśmy potępiać wandala, który śmieje się w twarz przepisom, czy może jednak dostrzec w nim Janosika, który wziął w obronę maluczkich, uciskanych przez opresyjnych urzędników? Z jednej strony Polska przoduje w statystykach ofiar wypadków drogowych, z drugiej każdy z nas podświadomie czuje, że większość fotoradarów służy przede wszystkim do drenaży naszych portfeli, a dopiero na drugim miejscu do zwiększenia bezpieczeństwa na drodze. Ja nie chcę odpowiadać na to pytanie. Niechaj każdy czytelnik sam rozstrzygnie, gdzie leży racja. Może ten tekst będzie pretekstem do dyskusji w szerszym gronie?

Mnie tylko ciekawi, czy fotoradary niszczy się jedynie w mojej okolicy, czy może jest to proceder bardziej popularny?