niedziela, 29 września 2013

Ostatnie koszenie trawnika

Ostatnie koszenie trawnika w tym sezonie właśnie dokonało się. Przede mną pół roku odpoczynku od warkotu kosiarki. Tej kosiarki. Moja najmniejsza kosiareczka na świecie również dokonała żywota, równo z ostatnim koszeniem trawnika. Służyła mi wiernie kilkanaście lat i być może po naprawie wytrzymałaby drugie tyle, ale koszty naprawy są niemal tak wysokie jak kupno nowej. W związku z tym przyszły sezon rozpocznę od kupna pięknej, nowej, WIĘKSZEJ kosiarki, dzięki której kilka pierwszych koszeń będzie równie przyjemnych, co pierwsze jazdy nowym autem.

No dobrze, nie sprawdzałem, ile kosztuje naprawa. Być może mniej niż cena kosiarki z salonu, ale pokusa nowej zabawki jest silniejsza od zdrowego rozsądku. Chcę nowej kosiarki! Mężczyźni dojrzewają do siódmego roku  życia, a potem już tylko rosną. 

Koniec koszenia jest jednym z niewielu jasnych punktów tej pory roku. Poza tym ogarnia mnie coraz silniejsze przygnębienie, tym czarniejsze im więcej kolorów pojawia się na drzewach. Czy wy, drodzy czytelnicy, też uważacie, że najbardziej przygnębiającym miesiącem w roku jest sierpień? Niby cały czas jest fajnie: wakacje, ciepło, słonecznie, ale czająca się za horyzontem jesienna plucha mąci pogodę ducha. Sierpień jest jak niedziela - z poniedziałkiem w perspektywie.

Wiem, że sierpień już minął, wrzesień w zasadzie również. Ale jakoś wcale mnie to nie pociesza.

Jesień idzie...

p.s.

Niniejszy wpis jest setnym w historii Wsi Anielskiej. Ta-dam!

niedziela, 22 września 2013

Spacer błocisty

- Zobaczcie, rodzice, wróciłam z błocistego spaceru!

Kamienny wyraz naszych twarzy jest efektem zniesienia sił o przeciwnych wektorach: pełnego uśmiechu wywołanego radosnym słowotwórstwem naszej młodszej pociechy oraz grymasu przerażenia spowodowanego efektem błocistej wyprawy.

Dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe - głosi znane powiedzenie. W tej skali nasza czterolatka jest w okolicach siódmego nieba.

A jeszcze chwilę wcześniej rozmawialiśmy o tym, że po wysypaniu podjazdu naszego podwórka żwirem, etap tonięcia w jesienno-wiosennej brei mamy szczęśliwie za sobą. Zupełnie nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że dzieci potrafią upaprać się w błocie nawet na Saharze, wystarczy na chwile spuścić je z oka.

Gdyby ktoś potrzebował takiej specjalnej różdżki, którą szuka się żył wodnych, służę uprzejmie, córeczka jest do dyspozycji. Tylko proszę mi ją zwrócić wykąpaną i wypraną. 

niedziela, 15 września 2013

Brzydkie wyrazy

Bardzo dużo bardzo, bardzo brzydkich wyrazów bulgocze w wielkim garze, w jaki co rano zamienia się Vir Urbanus zagotowany takim oto widokiem:







Vir Urbanus oświadcza, że najprawdopodobniej stanie się pierwszym człowiekiem w historii, który zamieszka pod własną działką - wpędzony do grobu przez krety.




Zdaniem Vira Urbanusa krety są gorsze od komarów. Są gorsze od siedmiu plag egipskich. Zawartość Puszki Pandory była człowiekowi milsza. Krety są nieludzkie.


Jeszcze więcej jeszcze brzydszych wyrazów. Dwadzieścia pięć arów najbrzydszych wyrazów świata, we wszystkich językach.

DUPA!


niedziela, 8 września 2013

Do szkoły

- Pan się nic nie boi, my się nim zajmiemy i mu wszystko pokażemy!

Mój prawie już dorosły synek stoi na drodze obok remizy czekając na gimbus, który zawiezie go, pierwszy raz w życiu, do szkoły. Szkoła znajduje się pięć kilometrów dalej, w centrum gminy. Autobus, który dowozi dzieci codziennie rano, krąży po wszystkich okolicznych przysiółkach wypełniając się podekscytowanymi właścicielami nowiutkich tornistrów. Do nas powinien przyjechać o siódmej trzydzieści, ale trochę się spóźnia.

Obok synka stoi jego tata, obaj tęgimi minami maskują wielką, gorącą, ciężką kulę strachu, która przygniata im żołądek. Ciekawe, czyja większa...

Na przystanek dochodzą kolejne dzieci, w różnym wieku, wszystkie starsze od mojego. Wszystkie grzecznym "Dzień dobry" witają nowicjuszy, a dwie podrośnięte dziewczynki, po krótkim, uważnym zlustrowaniu mojej miny, dodają słowa rozpoczynające te opowieść. To aż tak widać?

Kilka minut później zza zakrętu wyłania się biało-niebieski autosan, który wygląda na mojego rówieśnika (czterdzieści plus). Jedna z dziewczynek chwyta plecak mojego synka (zdecydowanie za ciężki na jego sześcioipółletnie plecy, ale dziś oprócz książek jest w nim wszystko to co, trzeba zawieźć do szkoły i co później już w niej zostanie: kapcie, kubek, herbata, pół kilo cukru itp.). Druga bierze go za rękę i pomaga pokonać strome stopnie gimbusa. Rozemocjonowany chłopak zapomina się nawet pożegnać.

Tego dnia po lekcjach pojechałem po niego do szkoły. Synek wybiegł z budynku, a na mój widok rozświetliły mu się oczy.
- Siadaj kolego do auta, wracamy do domu.
- Chyba żartujesz, tata, jadę autobusem!

I tyle go widziałem.


niedziela, 1 września 2013

Jeszcze o Dolinie Będkowskiej


Każdy rodzic zna te chwile, w których ma ochotę zamordować własne dzieci. Nie dzieci - rozwrzeszczane, wydurniające się, głuche na łagodną perswazję potwory, które uparły się przećwiczyć umiejętność od dawna opanowaną do perfekcji: zmienianie swoich rodziców w czerwonookich, dyszących przez rozdęte nozdrza, miażdżących zęby w szczękościsku, rozdygotanych dzieciobójców.


Od kiedy posiadam dzieci, czyli od blisko siedmiu lat, jestem przekonany, że ludzkość spokojnie dożywałaby setki, gdyby nie potomstwo. Skoro jednak chęć przedłużenia gatunku wygrywa ze spokojnymi popołudniami na kanapie z dobrą lekturą, filiżanką herbaty i perspektywą wieczornego wypadu do kina, trzeba jakoś nieść ten krzyż. Moim sposobem na nie-zamordowanie własnych koźląt są wypady do Doliny Będkowskiej.

Choćby na godzinkę, nawet na pół. Dolina Będkowska posiada bowiem zadziwiającą właściwość łagodzenia wszelkiego napięcia, wartą o wiele więcej niż wysiłek zapakowania rozwrzeszczanego stada do samochodu, spakowania koca, ubrań na zmianę (niepotrzebnych, ale gdyby ich zabrakło, trzeba by się po nie wracać), jedzenia i picia, które również podlegają pod prawo Murphy'ego, a także lektury, która zgodnie z tą bezlitosną regułą przeważnie zostaje w domu, pominięta w rozgardiaszu.

W Dolinie Będkowskiej dzieciaki natychmiast wpadają na niewielki plac zabaw (huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica) i pozostają na nim tak długo, jak im się pozwoli. I TERAZ NAJWAŻNIEJSZE: nie zawracają głowy rodzicom. Żadnych "Tato, nudzi mi się", "Mamo, a on mi zabrał łopatkę". Są całkowicie pochłonięte zabawą, przeważnie z innymi dziećmi, których rodzice - tak jak my - opadają z westchnięciem na ławki i wpatrują się we wspinaczy na Sokolicy, bo też zapomnieli gazety.

Bywałem z dziećmi na wielu różnych placach zabaw. Ten w Dolinie Będkowskiej jest jedynym mi znanym, który pozwala rodzicom tak bardzo odetchnąć.