niedziela, 24 lutego 2013

Droga po zimie

Droga po zimie wygląda jak wielbłąd. Jak stado wielbłądów. Wielkie stado mniejszych i większych wielbłądów, które ustawiły się w kilkukilometrowy szereg.

Wczoraj, po trwającej całą zimę przerwie, przejechałem drogą powiatową biegnącą przez naszą gminę. Tą świeżo wyremontowaną, o której pisałem tutaj. Zimą droga biegnąca przez Dołki w jej kierunku jest nieprzejezdna z powodu stromizny. Gdy spadnie śnieg i zrobi się ślisko, nie zapuszczają się na nią nawet  pługopiaskarki, przez co do gminy musimy jeździć dookoła.

Wczoraj przejechałem drogą powiatową od drugiej strony. Przejechałem... Powinienem raczej napisać "przekołysałem się", "przebujałem się", "odbyłem darmową jazdę kolejką górską". Gdy zjeżdżałem z niej jesienią, droga była gładka jak pas lotniska. Po zimie asfalt wybrzuszył się w długą serię mniejszych i większych garbów. Niektóre mają niecały metr, inne wybrzuszyły drogę na całej jej szerokości. Na większości z nich asfalt jedynie się wybrzuszył, na niektórych już pojawiły się pęknięcia, które za chwilę zamienią się w dziury.

I CAŁY REMONT SZLAG TRAFIŁ! 

Bo ktoś nie pomyślał o zrobieniu odwodnienia, chociaż wszyscy wiedzieli, że garby pojawiają się na drodze  co roku, bo pod nią biegnie jakiś podziemny strumień, który zimą zamarza, przez co ziemia się wybrzusza. A może ów ktoś o tym wiedział, ale miał to gdzieś? Bo odwodnienie to dodatkowe koszty, a przecież budżet jest jaki jest, więc remont trzeba zrobić jak najtaniej... A że po zimie droga się zepsuje? To się przecież załata. A za dziesięć lat zrobi się następny remont. A wtedy to już ktoś inny pewnie będzie decydował, więc niech on się martwi...

Życzę ci, ktosiu, żebyś kiedyś przejechał się naszą drogą powiatową. Najlepiej w nocy, po ciemku. I żebyś rozwalił sobie na niej zawieszenie. Żebyś na własnej skórze poczuł skutki twojej decyzji.

Bardzo ci, ktosiu, dziękuję.


niedziela, 17 lutego 2013

Nic się nie dzieje

Zupełnie nic.

Bezruch.

Cisza.

Patrzę przez okno. Nieruchome, przykryte śniegiem drzewa, krzewy i krzaki. Ciekawe, jaka jest różnica między krzewem a krzakiem... Może taka, że krzewy się pielęgnuje, a krzaki po prostu sobie rosną?

Nie widać żadnych saren ani zajęcy. Często widzimy je gdy jedziemy do pracy samochodem lub w czasie spaceru. Od dłuższego czasu nie ma ani jednej sztuki.

Nie widać wiejskich kundli, które jeszcze niedawno całym stadem koczowały przy sąsiedniej bramie w nadziei na szybki numerek z zakochaną suczką.

Nie widać ludzi. Życie towarzyskie na Dołkach ogranicza się do nielicznych machnięć ręką do przejeżdżających autami sąsiadów. Ruch zmalał do kilku samochodów dziennie.

Na polach kompletna pustka. Ani widu gospodarza, który trąc podbródek zastanawiałby się czym je w tym roku obsiać.

Na drutach przycupnęło stado dzierlatek. Jest ich chyba ze dwieście. Wszystkie siedzą osowiałe i rozglądają się, jak ja, w poszukiwaniu jakiegoś ruchu.

Nawet wiatr zwinął się w kłębek w krzakach za stodołą i drzemie.

Czeka na wiosnę, jak wszyscy.

niedziela, 10 lutego 2013

Jajko mądrzejsze od kury

A właściwie nie jajko, ale żarówka. Energooszczędna żarówka z IKEA, którą kupiłem kilka dni temu. Żarówka wygląda tak:



Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną, ciemnoczerwoną kropę umieszczoną na korpusie żarówki. Ja, kupując, uwagi nie zwróciłem, no i mam za swoje. Po części winą obarczam małżonkę, która, zniecierpliwiona moimi przedłużającymi się studiami każdego modelu, krzyknęła najgłośniejszym z szeptów:

- No jak długo można wybierać żarówkę!?

Chwyciłem więc pospiesznie tę, która wydawała mi się najbardziej odpowiednia, po czym poszliśmy oglądać doniczki...

W domu wkręciłem żarówkę w lampę i włączyłem prąd. Nic. Ciemno. Jasny gwint, kupiłem uszkodzoną... Nagle żarówka rozbłysła, po czym zaczęła migać w tempie: sekunda - świeci, sekunda - nie świeci. Po kilku cyklach zaświeciła na dobre. Stojący pod lampą słup soli powoli zaczął wracać do postaci piszącego te słowa. I w tym momencie żarówka zgasła na dobre.

Winna okazała się kropa, która tak naprawdę jest fotokomórką. Żarówkę wyposażono (czego dowiedziałem się, a właściwie domyśliłem z serii niewielkich ikonek na opakowaniu) w układ elektroniczny, który pozwala włączyć ją do prądu na stałe, a żarówka sama będzie decydowała kiedy się włączyć. Sęk w tym, że u mnie nie zadziałało. To znaczy gdy żarówka się włączyła, to kropa uznała, że jest jasno, więc wyłączyła żarówkę. Gdy zapadła ciemność - kropa żarówkę włączyła. A po kilku takich przepychankach, uznała, że ktoś jaja sobie z niej robi i wyłączyła żarówkę na dobre.

Wymyśliłem dwa rozwiązania węzła gordyjskiego: albo zwrócić żarówkę do sklepu, albo zakleić kropę czarną taśmą izolacyjną, żeby jej się wydawało, że wciąż jest ciemno. Dzięki temu to JA decyduję, kiedy żarówka ma świecić. Wrodzone lenistwo połączone z notorycznym brakiem czasu skłoniło mnie do wybrania drugiej opcji.

p.s.
Ta historia oczywiście nie ma nic wspólnego z mieszkaniem na Wsi Anielskiej, ale nie mogłem się powstrzymać...

p.s. 2
Niedawno dostałem służbowy telefon - smartfon najnowszej generacji. Jemu też się wydaje, że jest mądrzejszy od kury: upiera się, że wie lepiej ode mnie, co chcę napisać w SMS-ie.  Ja zwariuję...



niedziela, 3 lutego 2013

Obsesja

"On ma chyba jakąś obsesję..." - zapewne pomyślą czytelnicy odkrywszy, że ten rozdział znów poświęciłem kretom. A ja przyznam im rację. Owszem, narasta we mnie obsesja. Ale uprzejmie proszę o obiektywne rozważenie mojego przypadku. Wysoki sadzie, obsesja nie zrodziła się bez powodu, ona narasta z każdą kolejną wczesną wiosną, gdy odwilż odsłania ogród w takim oto stanie:

 




Na zdjęciu widać dwadzieścia cztery kopce. Ich liczbę należy pomnożyć co najmniej przez dziesięć. A przecież jeszcze nie ma mowy o wczesnej wiośnie! To dopiero początek lutego, w którym zima postanowiła wyjechać na kilkudniowe ferie. Usunięcie ponad dwustu kopców zajęło mi wczoraj ponad półtorej godziny, co daje imponującą średnią pół minuty na kopiec.

Początkowo, ku mojemu najszczerszemu zdumieniu, praca sprawiała mi frajdę: monotonne ruchy łopatką szybko wprawiły mnie w stan bez-myślenia. Uzbrojone w łopatę ręce automatycznie nabierały grudę za grudą i wrzucały je do taczek, a umysł wrzucił jałowy bieg i terkotał na wolnych obrotach. W pewnej chwili upaprana błotem ręka brutalnie nim potrząsnęła: Heeeej! Boli!

Ręka bolała od łopaty (o matko, jak bardzo...), plecy od zginania się, a najbardziej bolały pachwiny od półtoragodzinnego kucania. Umysł natomiast przeciągle jęknął na widok jednej trzeciej ogrodu wciąż ozdobionej krecimi pryszczami.

Reszta niech będzie milczeniem.




p.s.

Z odwilży najbardziej ucieszyła się brzoza, która zrzuciła lodowy ciężar i z westchnieniem ulgi wróciła do pionu:


Ciekawe, czy brzozy też mają zakwasy...