niedziela, 4 listopada 2012

Kury sąsiada

W filmie American Beauty Sama Mendesa jest taka scena, gdy bohaterowie oglądają wirującą na wietrze plastikową torbę. Poruszana wiatrem torebka wznosi się, opada i kręci piruety na pokrytym opadłymi liśćmi placu, w tle delikatne fortepianowe plumkanie... Krótka chwila i zupełnie się w tej scenie zatracamy. Hipnoza w stanie czystym.

Dokładnie to samo uczucie ogarnia mnie, gdy wpatruję się w kury sąsiada, które nagle zainteresowały się naszym ogrodem. Przez blisko sześć lat, od kiedy zamieszkaliśmy na Dołkach, kury kompletnie nas ignorowały. Owszem, urządzały regularne wycieczki na drogę (na szczęście dla nich niezbyt ruchliwą) i na okoliczne pola, ale przenigdy nie zaglądały na nasze podwórko, mimo że brama często stoi otworem, a nawet, jeśli jest zamknięta, to i tak mogłyby swobodnie przejść pod nią. I nagle kilka tygodni temu, zupełnie nie wiadomo dlaczego, kury nas polubiły. Odwiedzają nas teraz codziennie by niespiesznie zlustrować całe nasze obejście w poszukiwaniu swoich smakołyków.

Moją pierwszą myślą było: sio kury!, albowiem naturalną konsekwencję ich spacerów stanowią białozielone miny rozsiane po całym trawniku, mocno obniżające przyjemność chodzenia po nim boso. Kilka razy pogoniłem kury z powrotem na drogę, ale one, głośno wygdakawszy swoją dezaprobatę, za każdym razem wyczekały, aż zniknę z pola widzenia, i wracały. Aż któregoś razu, zamiast biegać za nimi z rozpostartymi ramionami, zacząłem je obserwować: jak z wolna kroczą po trawie, jak wpatrują się w nią to jednym, to drugim okiem, jak nagłym ruchem wydziobują z niej robaka... i wpadłem. Banalne kurze spacery okazały się równie hipnotyzujące, co najpiękniejszy górski czy leśny krajobraz. Więc gdy tylko kury pojawiają się na naszym podwórku (i gdy dzieciaki akurat nie wchodzą mi na głowę), siadam w oknie i wypuszczam umysł na wspólną z nimi przechadzkę...

1 komentarz: