niedziela, 18 listopada 2012

Po mleko

 - Kochanie, kto pójdzie po mleko?
Klepiąc się ręką w czoło odrywam się od swojego zajęcia, przez chwilę wznoszę wzrok ku górze, a potem zaglądam małżonce głęboko w oczy. Małżonka ani myśli odwracać wzroku. Próba sił trwa długie sekundy...

Ta scena powtarza się w każdy czwartek wieczorem, kiedy to któremuś z nas nagle przypomina się, że trzeba odebrać zamówione u gospodarza mleko. Świeżutkie, jeszcze ciepłe mleko prosto od krowy, z którego można zrobić wszystko to, czego się nie da zrobić z UHT: można takie mleko zostawić na parapecie i poczekać aż skwaśnieje. Kwaśne można wypić, albo przerobić na twarożek. Można je zagotować, ostudzić i zebrać gęstą jak smoła śmietanę, która następnie zupę pomidorową zmienia w czystą poezję. Można takie mleko przerobić na domowej roboty masło, jeśli się potrafi. My nie potrafimy, delektujemy się samą możliwością. Wreszcie można je po prostu wypić, ciesząc się tak smakiem, jak świadomością, że wchłania się samo zdrowie. Wszystko można, tylko najpierw trzeba to mleko odebrać.

Gdy jest ciepło, to w sumie żaden problem: oparty o ścianę rower zawsze jest gotów na przejażdżkę. Gorzej późną jesienią lub zimą, gdy domowe ciepełko trzeba zamienić na mżawkę, ulewę, wietrzysko, śnieżycę, błoto lub trzaskający mróz. Gdy trzeba okutać się grubą kataną, szalem, czapą i rękawicami, wzuć ciężkie buty i ruszyć w ciemność. Stąd owa próba sił między mną a małżonką. Żadnemu z nas się nie chce, każde wolałoby wypchnąć to drugie na jesienną pluchę.

Tym razem to ja spuszczam wzrok, doszedłszy do wniosku, że po całym dniu przy komputerze przechadzka dobrze mi zrobi. Za furtką, po chwili wahania, skręcam w prawo w kierunku skrótu przez pole. W słabym świetle latarki ("znów trzeba zmienić baterie"), omijam co większe dziury i kępy traw kierując się ku oddalonym o kilkaset metrów chałupom. Osłaniam twarz od zacinającej mżawki i klnę kartoflany klimat, w którym przyszło mi żyć. Po chwili dopadam chałup, które osłaniają mnie od wiatru. Przynajmniej tyle. Zaczyna się za to ujadanie kundli. Ich alarm to mechanizm samowzbudzający: kolejne azorki dołączają się do chóru nie znając przyczyny jego powstania. Psi jazgot towarzyszy mi do samego celu: wchodzę na jedno z podwórek, gdzie na kuchennym parapecie czekają na mnie dwie plastikowe butelki po mineralnej wypełnione po korek świeżo udojonym mlekiem.

Wracam okrężną drogą przez wieś, przedkładając psie głosy nad wichurę. Mijam kolejne chałupy, większość okien zupełnie ciemna, w niektórych łyska telewizor, czasem ktoś oświetli kuchnię by zaparzyć herbaty. Na drodze kompletne pustki. W końcu wpadam do ciepłego przedsionka, z ulgą odgradzając się drzwiami od deszczu i wietrzyska. Zdyszany, zaczerwieniony, przemoczony i... wypełniony euforią, w którą zamieniło się całe wchłonięte przeze mnie świeże powietrze.

- Wiesz, mówię do małżonki, w sumie to bardzo fajnie, że dziś przegrałem!

1 komentarz:

  1. ..do bańki vel kanki na mleko (były dwie; srebrna-aluminiowa i bordowa z odpryśniętą emalią, obie z pokryweczkami) Mama wrzucała pieniążek, żeby się nie zgubił i żeby było czym zapłacić za tłuste jak słonina (sama bym nie wpadła na taki epitet, ale śmietanowa smoła mnie "natchła":) mleko od Fitasowej, albo raczej od jej krowy. Do Fitasowej szło po nieużywanych torach kolejowych; hyc hyc po podkładach albo uuuuważnie po szynie..Wracało się bez ekscesów i ekstrawagancji, żeby mleka nie wychlupać. No i tak, tak, tak wróciłam do czasów dzieciństwa i grzechoczących pieniążkami kanek.. To cud.

    OdpowiedzUsuń