niedziela, 13 maja 2012

Dom z drewna

- Jak to szesnaście centymetrów!?
W głosie każdego z moich gości słychać szczere zdumienie i niedowierzanie. Prowadzę ich wtedy do drzwi balkonowych i pokazuję: ściana w moim domu ma dokładnie szesnaście centymetrów grubości i nie jest niczym ocieplona.
- I to wystarcza!? - pada kolejne pytanie.
- Owszem, wystarcza. - patrzę mojemu rozmówcy w oczy i wciąż dostrzegam w nich powątpiewanie.

Oprowadzanie gości po domu ma swój naturalny schemat. Wchodzimy przez wiatrołap, krótka walka o niezdejmowanie butów (i tak zawsze zdejmują), potem wąskim, ciemnym korytarzem wkraczamy do salonu, który otwiera się ogromną nasłonecznioną przestrzenią. Salon, w przeciwieństwie do reszty pomieszczeń, jest wysoki jak katedra, sufit pomija poddasze i sięga więźby dachowej. Lekko onieśmieleni goście stają w progu  i wydają pełne podziwu sapnięcia. Następnie siadamy w fotelach i zaczyna się rozmowa.

Opowiadam jak dom się budował (jak z klocków, cieśle przywieźli gotowe, przycięte na wymiar belki i złożyli je w całość dosłownie w dwa tygodnie). Jak zamiast piachu i betonu pozostawili po sobie wielką górę trocin - raj dla chomika. Jak potem pomalowali ściany olejem lnianym, który sprawia, że prawie się nie brudzą, a przy okazji pięknie podkreśla układ słojów i sęków. Jak belki, przygniecione ciężarem dachu oraz własnym, osiadają dobry centymetr każdego roku. A w pewnym momencie opowieść dociera do kwestii ocieplenia, a właściwie jego braku. Pokazuje, że ściany faktycznie mają szesnaście centymetrów grubości i zapewniam, że naprawdę, ale to naprawdę zimą nie marzniemy, że z łatwością utrzymujemy przyjemne dwadzieścia stopni Celsjusza i że (to chyba największa zaleta drewnianego domu) nawet przy największych mrozach ściany są ciepłe w dotyku.

Oczywiście drewniany dom ma również wady. Na przykład ściany pracują. Drewno, w zależności od temperatury i wilgotności powietrza, rozszerza się i kurczy, w związku z czym między belkami, zwłaszcza w rogach, pojawiają się szczeliny. Zimą, gdy wieje wiatr, nagle czuję na karku powiew lodowatej strugi. Wstaję wtedy i wodzę po ścianach palcami oraz policzkiem w poszukiwaniu milimetrowego prześwitu. Zatykam go watą wiedząc, że za chwilę w innym rogu pojawi się kolejny. I nie ma na to rady, taki urok drewnianej konstrukcji.

Inna wada to ciemniejące ściany. Niemal śnieżnobiały świerk z pierwszych dni po przeprowadzce teraz ma kolor lipowego miodu. Różnicę widać zwłaszcza wtedy, gdy zdejmie się ze ściany obraz, albo odsunie szafę. Jednolita powierzchnia okazuje się patchworkiem pt. "Kochaj albo rzuć". Ja kocham.

Poza tym na ścianach osiada kurz, w związku z tym raz na jakiś czas należy je umyć. Wypadałoby raz do roku, ale różnie z tym bywa. Upiorna robota: ciepła woda z szarym mydłem, szczota ryżowa i szuru-buru centymetr za centymetrem, belka za belką, ściana za ścianą. Ramiona mdleją, skóra na dłoniach pomarszczona, czasami zdarta do krwi, po robocie krzyczy o krem nawilżający. Pot zalewa oczy, które dziwnym trafem nigdy nie widzą ile już jest zrobione, za to zawsze - ile jeszcze pozostało... Za to nagroda w pełni rekompensuje mordęgę: przez kilka dni w domu unosi się aromat czystego, lekko wilgotnego drewna.

Zapach... Mieszkając w drewnianym domu, przyzwyczailiśmy się do niego i nasze nosy na co dzień już go nie rejestrują. Za to gdy wracamy z wakacji, uderza w nas aromatyczną falą, narkotyzuje i uzależnia - kto raz zamieszkał w drewnie, ten o cegle już nie pomyśli...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz