niedziela, 23 września 2012

Epitafium dla kota

Mrytka zniknęła.

Jeśli dobrze policzyłem, był to dwudziesty drugi kot w moim życiu, choć mogę się mylić. I jeden z najukochańszych:
- towarzyski (wystarczyło na niego spojrzeć, a już mruczał),
- spokojny (nie ganiał za papierkiem w sobotę o piątej nad ranem),
- czysty (zero wypadków z toaletą),
- cierpliwy (dzieciaki drapał, gdy już naprawdę nie miał wyjścia, np. osaczony w rogu pokoju, przyduszony poduszkami i ciągniony za ogon - każdy by się wściekł. Dzieciaki oczywiście opierniczyłem.),
- łowny (dzień bez upolowanej myszy zdarzał się rzadko. Niektóre z nich konsumował pod naszym łóżkiem, co dziś wspominam z rozrzewnieniem, choć wycierając mysie flaki kląłem jak szewc. Poza tym - biedne myszki... ale dzięki Mrytce dom był od nich wolny.),
- a przede wszystkim było w tym kocie coś takiego, co trudno nazwać słowami, a co sprawiało, że się go po prostu lubiło od pierwszego wejrzenia.

Mrytka, jak każdy kot, lubiła zwiedzać okolicę. Wychodziła rano, wracała wieczorem i po kolacji zakończonej półgodzinną toaletą kładła się między naszymi głowami i mruczała na dobranoc. Czasami znikała na dwa - trzy dni, by po powrocie jeszcze bardziej się z nami witać i jeszcze bardziej w nas wtulać.

Nie ma jej od trzech tygodni. Może jeszcze wróci...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz