Możliwość rozpalenia ogniska w dowolnym momencie to, moim zdaniem, jedna z największych zalet mieszkania na wsi. Na przykład wtedy, gdy stopień rozbrykania dzieciaków sięga zenitu i grozi poważną awarią psychiki rodzica. Są takie dni, gdy w dzieciaki wstępuje diabełek, który z szatańską precyzją doprowadza rodziców do białej gorączki. Ogień znakomicie nadaje się do wykurzenia kusego z pociech, które zamiast wydurniać się i dziczyć, krążą podekscytowane wokół żaru, dorzucają drewna i wszelkich wyszperanych w trawie paprochów, oraz z lubością krztuszą się dymem. A potem można jeszcze upiec ziemniaki i połączyć przyjemność wpatrywania się w żar z pożytecznym napełnieniem dziecięcych żołądków, na co dzień zajęciem karkołomnym. No i do końca dnia rozmawiać o tym, jak fajnie się paliło, jak strzelały iskry, jak umorusało się buzie i ręce oraz bluzy, spodnie i czapki zwęglonymi łupinami od ziemniaków, no i jak fantastycznie śmierdzi się dymem, nawet po kąpieli.
Ognisko ma również zalety czysto praktyczne, czyli porządki na posesji. Bo ile by się nie doprowadzało obejścia do stanu idealnego, zawsze znajdzie się coś do spalenia: na pół spróchniałe dechy, które przez kilka lat odgradzały trawnik od warzywnika, a które wreszcie zastąpiłem płotkiem z prawdziwego zdarzenia. To znaczy jeszcze nie zastąpiłem, ale w tym roku to już na mur-beton zastąpię, ręka na sercu. Dalej: wielki wór starych liści od truskawek, których nie należy wrzucać do kompostu. Nie wiem dlaczego, ale podobno nie należy. Następnie smętny kikut bożonarodzeniowej choinki, który, ciśnięty w pośpiechu za skrzynię z kompostem, doczekał tam lata. No i kolejna zapaćkana betonem decha z wielkiej sterty - pamiątki po budowie. Dechy są długie i ciężkie jak diabli, każdą trzeba najpierw porąbać, uważnie omijając zardzewiałe gwoździe. Wszystkich na raz się nie da, więc pamiątka zdobi ogród już piąty sezon. Inna sprawa, że takie dechy czasami się do czegoś przydają, więc wszystkich na pewno nie spalę. No sorry, żoneczko...
Jednak najfajniejsza w ognisku jest medytacja. Stan całkowitego wyłączenia myśli. Kucam przy gasnącym ogniu z patykiem w ręku, zagarniam niedopalone resztki do ognia, rozgrzebuję żar by jeszcze trochę się paliło i - o niczym nie myślę. Nieobecny wzrok, automatyczne ruchy dłoni, hipnoza. A potem budzę się i zdumiony rozglądam dookoła, bo nagle, nie wiem kiedy, zrobiło się zupełnie ciemno. Wzdycham kilka razy głęboko i wracam do domu, wyciszony, łagodnie uśmiechnięty, szczęśliwy...
Dobre to jest.
OdpowiedzUsuńWracam do pracy "wyciszona, łagodnie uśmiechnięta, szczęśliwa... "
Coś w TYM jest.