50 złotych wypadło jakiemuś facetowi w sklepiku pani Ewy. Sklepik ubożuchny, na półkach jeden rodzaj kiełbasy, jeden gatunek sera, jakieś soczki, ocet, kilka gatunków wódki (tej najtańszej), no i skrzynki z piwem, które zajmują lwią część powierzchni.
W sklepiku pustawo, facet przede mną kupuje piwo. Banknot wypadł mu, gdy sięgał do kieszeni, żeby zapłacić. Przez chwilę patrzyłem, czy zauważy, po czym podniosłem go i, stuknąwszy faceta w ramię, podałem:
- Proszę, zdaje się, że Panu wypadło...
Facet odwrócił się, w oczach zdumienie, zrozumienie i ulga błysnęły w mikrosekundowej sekwencji.
- Jakie piwo Pan pijesz?
- Wszystko jedno... może być tyskie...
- Pani mu poda dwie puszki.
Facet ścisnął mi rękę i wyszedł bez słowa pożegnania.
Do tej pory byłem właściwie przezroczysty. Moim pozdrowieniom odpowiadało niedbałe "bry..." bez patrzenia w oczy, marszom przez wieś towarzyszyła obojętność bijąca z okien i podwórek. Po zdarzeniu w sklepie pani Ewy zaczęto pozdrawiać mnie z uśmiechem, a w oczach widziałem jeśli nie sympatię, to co najmniej ciekawość - co to za gość, który zwrócił pięć dych. W kilka dni, w miarę wędrówki opowieści po chałupach, stałem się dla wsi tym facetem, który oddał, zamiast dyskretnie przydepnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz