Siedzę na tarasie skąpanym w promieniach słońca. Mrużę oczy od blasku, ledwo widzę, co na ekranie. Tuż obok, na wciąż jeszcze zielonej trawie, kot przewraca się na grzbiet i pręży łapy. Wokół drzewa we wszystkich kolorach jesieni. Przed chwilą przeleciał motyl, pewnie ostatni w tym roku. Z oddali dobiega śmiech dzieciaków z sąsiedztwa korzystających z ostatnich chwil pięknej pogody. Mówią, że to ostatni tak piękny weekend tej jesieni. Od jutra ma być zimno, wilgotno i mgliście.
To jest ostatni wpis o Wsi Anielskiej. Drodzy czytelnicy, bardzo dziękuję, że byliście ze mną. Dziękuję za wszystkie słowa wsparcia i krytyki. Te pierwsze dodawały otuchy i potwierdzały, że moje pisanie ma sens. Te drugie nauczyły mnie pokory i wrażliwości wobec innych.
W mojej głowie powoli dojrzewa nowy projekt. Wymaga jeszcze dużo ostrożnego doglądania. Gdy się wykluje, nie omieszkam Was powiadomić. Tymczasem przenoszę na strych ogrodowe fotele, opatulam chochołami róże i owocowe drzewka, zamykam w komórce łopaty i grabie, uszczelniam okna. Siedzę w oknie popijając herbatę z miodem. Czekam na zimę.
Tymczasem...
niedziela, 13 października 2013
niedziela, 6 października 2013
Plany na przyszły rok
W związku z nieuchronnym końcem sezonu ogrodowego pomyślałem, że warto by spisać wszystkie niezbędne, mniejsze i większe prace, których nasze włości wymagają.
- Nowa szopka na narzędzia. Obecna to sławojka pozostała po budowie domu. Znakomita ilustracja trwałości prowizorki służącej nam już siódmy rok. W miarę obrastania w kolejne narzędzia potrzebujemy coraz więcej miejsca by je gdzieś trzymać. Sławojka z gumy nie jest.
- Szklarnia. Po kilku latach bezowocnych prób wyhodowania pomidorów doszliśmy do wniosku, że może w szklarni się uda. Krzaki sadzimy rok w rok, za każdym razem rosną jak wariaty (na kompoście, a jakże) i za każdym razem owoce czernieją, zanim zdążą dojrzeć. Może pod folią się uda.
- Krawężniki. Deski, które w tej chwili oddzielają warzywnik od trawnika, gniją i co roku trzeba je wymieniać. Więc wreszcie wymienię je na betonowe krawężniki, które wystarczą na lata. Ich drugą zaletą jest równość - łatwo podjechać pod nie kosiarką, w przeciwieństwie do wapiennych kamieni, które obrastają trawą i zapadają się w ziemię. Kamienie to granica pomiędzy trawnikiem a klombami. Tyleż ładne co niepraktyczne.
- Schody na taras. Hm... Piaskownica też by się przydała. Zdaniem dzieci. Mnie ona do czego?
- Podjazd i wiata garażowa. Powstaną, jak będzie forsa. Jak nie będzie, kupię najbardziej luksusowy model skrobaczki do szyb. Taki z ogrzewaną rączką i nadmuchem gorącego powietrza. Jak to, nie ma takich!?
- Nasadzenie malin, poszerzenie warzywnika, PRZEPĘDZENIE KRETÓW i sto innych prac ogrodowych, o których nawet nie chce mi się myśleć. Dopiero co skończyłem tegoroczne.
- Inne (kategoria bez dna).
Czytam, co napisałem przed chwilą. Jeśli kliknę "Opublikuj", strzelę sobie w stopę. Publiczna deklaracja zobowiązuje. Może lepiej nie klikać...?
- Nowa szopka na narzędzia. Obecna to sławojka pozostała po budowie domu. Znakomita ilustracja trwałości prowizorki służącej nam już siódmy rok. W miarę obrastania w kolejne narzędzia potrzebujemy coraz więcej miejsca by je gdzieś trzymać. Sławojka z gumy nie jest.
- Szklarnia. Po kilku latach bezowocnych prób wyhodowania pomidorów doszliśmy do wniosku, że może w szklarni się uda. Krzaki sadzimy rok w rok, za każdym razem rosną jak wariaty (na kompoście, a jakże) i za każdym razem owoce czernieją, zanim zdążą dojrzeć. Może pod folią się uda.
- Krawężniki. Deski, które w tej chwili oddzielają warzywnik od trawnika, gniją i co roku trzeba je wymieniać. Więc wreszcie wymienię je na betonowe krawężniki, które wystarczą na lata. Ich drugą zaletą jest równość - łatwo podjechać pod nie kosiarką, w przeciwieństwie do wapiennych kamieni, które obrastają trawą i zapadają się w ziemię. Kamienie to granica pomiędzy trawnikiem a klombami. Tyleż ładne co niepraktyczne.
- Schody na taras. Hm... Piaskownica też by się przydała. Zdaniem dzieci. Mnie ona do czego?
- Podjazd i wiata garażowa. Powstaną, jak będzie forsa. Jak nie będzie, kupię najbardziej luksusowy model skrobaczki do szyb. Taki z ogrzewaną rączką i nadmuchem gorącego powietrza. Jak to, nie ma takich!?
- Nasadzenie malin, poszerzenie warzywnika, PRZEPĘDZENIE KRETÓW i sto innych prac ogrodowych, o których nawet nie chce mi się myśleć. Dopiero co skończyłem tegoroczne.
- Inne (kategoria bez dna).
Czytam, co napisałem przed chwilą. Jeśli kliknę "Opublikuj", strzelę sobie w stopę. Publiczna deklaracja zobowiązuje. Może lepiej nie klikać...?
niedziela, 29 września 2013
Ostatnie koszenie trawnika
Ostatnie koszenie trawnika w tym sezonie właśnie dokonało się. Przede mną pół roku odpoczynku od warkotu kosiarki. Tej kosiarki. Moja najmniejsza kosiareczka na świecie również dokonała żywota, równo z ostatnim koszeniem trawnika. Służyła mi wiernie kilkanaście lat i być może po naprawie wytrzymałaby drugie tyle, ale koszty naprawy są niemal tak wysokie jak kupno nowej. W związku z tym przyszły sezon rozpocznę od kupna pięknej, nowej, WIĘKSZEJ kosiarki, dzięki której kilka pierwszych koszeń będzie równie przyjemnych, co pierwsze jazdy nowym autem.
No dobrze, nie sprawdzałem, ile kosztuje naprawa. Być może mniej niż cena kosiarki z salonu, ale pokusa nowej zabawki jest silniejsza od zdrowego rozsądku. Chcę nowej kosiarki! Mężczyźni dojrzewają do siódmego roku życia, a potem już tylko rosną.
Koniec koszenia jest jednym z niewielu jasnych punktów tej pory roku. Poza tym ogarnia mnie coraz silniejsze przygnębienie, tym czarniejsze im więcej kolorów pojawia się na drzewach. Czy wy, drodzy czytelnicy, też uważacie, że najbardziej przygnębiającym miesiącem w roku jest sierpień? Niby cały czas jest fajnie: wakacje, ciepło, słonecznie, ale czająca się za horyzontem jesienna plucha mąci pogodę ducha. Sierpień jest jak niedziela - z poniedziałkiem w perspektywie.
Wiem, że sierpień już minął, wrzesień w zasadzie również. Ale jakoś wcale mnie to nie pociesza.
Jesień idzie...
p.s.
Niniejszy wpis jest setnym w historii Wsi Anielskiej. Ta-dam!
No dobrze, nie sprawdzałem, ile kosztuje naprawa. Być może mniej niż cena kosiarki z salonu, ale pokusa nowej zabawki jest silniejsza od zdrowego rozsądku. Chcę nowej kosiarki! Mężczyźni dojrzewają do siódmego roku życia, a potem już tylko rosną.
Koniec koszenia jest jednym z niewielu jasnych punktów tej pory roku. Poza tym ogarnia mnie coraz silniejsze przygnębienie, tym czarniejsze im więcej kolorów pojawia się na drzewach. Czy wy, drodzy czytelnicy, też uważacie, że najbardziej przygnębiającym miesiącem w roku jest sierpień? Niby cały czas jest fajnie: wakacje, ciepło, słonecznie, ale czająca się za horyzontem jesienna plucha mąci pogodę ducha. Sierpień jest jak niedziela - z poniedziałkiem w perspektywie.
Wiem, że sierpień już minął, wrzesień w zasadzie również. Ale jakoś wcale mnie to nie pociesza.
Jesień idzie...
p.s.
Niniejszy wpis jest setnym w historii Wsi Anielskiej. Ta-dam!
niedziela, 22 września 2013
Spacer błocisty
- Zobaczcie, rodzice, wróciłam z błocistego spaceru!
Kamienny wyraz naszych twarzy jest efektem zniesienia sił o przeciwnych wektorach: pełnego uśmiechu wywołanego radosnym słowotwórstwem naszej młodszej pociechy oraz grymasu przerażenia spowodowanego efektem błocistej wyprawy.
Dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe - głosi znane powiedzenie. W tej skali nasza czterolatka jest w okolicach siódmego nieba.
A jeszcze chwilę wcześniej rozmawialiśmy o tym, że po wysypaniu podjazdu naszego podwórka żwirem, etap tonięcia w jesienno-wiosennej brei mamy szczęśliwie za sobą. Zupełnie nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że dzieci potrafią upaprać się w błocie nawet na Saharze, wystarczy na chwile spuścić je z oka.
Gdyby ktoś potrzebował takiej specjalnej różdżki, którą szuka się żył wodnych, służę uprzejmie, córeczka jest do dyspozycji. Tylko proszę mi ją zwrócić wykąpaną i wypraną.
Kamienny wyraz naszych twarzy jest efektem zniesienia sił o przeciwnych wektorach: pełnego uśmiechu wywołanego radosnym słowotwórstwem naszej młodszej pociechy oraz grymasu przerażenia spowodowanego efektem błocistej wyprawy.
Dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe - głosi znane powiedzenie. W tej skali nasza czterolatka jest w okolicach siódmego nieba.
A jeszcze chwilę wcześniej rozmawialiśmy o tym, że po wysypaniu podjazdu naszego podwórka żwirem, etap tonięcia w jesienno-wiosennej brei mamy szczęśliwie za sobą. Zupełnie nie wzięliśmy pod uwagę faktu, że dzieci potrafią upaprać się w błocie nawet na Saharze, wystarczy na chwile spuścić je z oka.
Gdyby ktoś potrzebował takiej specjalnej różdżki, którą szuka się żył wodnych, służę uprzejmie, córeczka jest do dyspozycji. Tylko proszę mi ją zwrócić wykąpaną i wypraną.
niedziela, 15 września 2013
Brzydkie wyrazy
Bardzo dużo bardzo, bardzo brzydkich wyrazów bulgocze w wielkim garze, w jaki co rano zamienia się Vir Urbanus zagotowany takim oto widokiem:
Vir Urbanus oświadcza, że najprawdopodobniej stanie się pierwszym człowiekiem w historii, który zamieszka pod własną działką - wpędzony do grobu przez krety.
Zdaniem Vira Urbanusa krety są gorsze od komarów. Są gorsze od siedmiu plag egipskich. Zawartość Puszki Pandory była człowiekowi milsza. Krety są nieludzkie.
Jeszcze więcej jeszcze brzydszych wyrazów. Dwadzieścia pięć arów najbrzydszych wyrazów świata, we wszystkich językach.
DUPA!
Vir Urbanus oświadcza, że najprawdopodobniej stanie się pierwszym człowiekiem w historii, który zamieszka pod własną działką - wpędzony do grobu przez krety.
Zdaniem Vira Urbanusa krety są gorsze od komarów. Są gorsze od siedmiu plag egipskich. Zawartość Puszki Pandory była człowiekowi milsza. Krety są nieludzkie.
Jeszcze więcej jeszcze brzydszych wyrazów. Dwadzieścia pięć arów najbrzydszych wyrazów świata, we wszystkich językach.
DUPA!
niedziela, 8 września 2013
Do szkoły
- Pan się nic nie boi, my się nim zajmiemy i mu wszystko pokażemy!
Mój prawie już dorosły synek stoi na drodze obok remizy czekając na gimbus, który zawiezie go, pierwszy raz w życiu, do szkoły. Szkoła znajduje się pięć kilometrów dalej, w centrum gminy. Autobus, który dowozi dzieci codziennie rano, krąży po wszystkich okolicznych przysiółkach wypełniając się podekscytowanymi właścicielami nowiutkich tornistrów. Do nas powinien przyjechać o siódmej trzydzieści, ale trochę się spóźnia.
Obok synka stoi jego tata, obaj tęgimi minami maskują wielką, gorącą, ciężką kulę strachu, która przygniata im żołądek. Ciekawe, czyja większa...
Na przystanek dochodzą kolejne dzieci, w różnym wieku, wszystkie starsze od mojego. Wszystkie grzecznym "Dzień dobry" witają nowicjuszy, a dwie podrośnięte dziewczynki, po krótkim, uważnym zlustrowaniu mojej miny, dodają słowa rozpoczynające te opowieść. To aż tak widać?
Kilka minut później zza zakrętu wyłania się biało-niebieski autosan, który wygląda na mojego rówieśnika (czterdzieści plus). Jedna z dziewczynek chwyta plecak mojego synka (zdecydowanie za ciężki na jego sześcioipółletnie plecy, ale dziś oprócz książek jest w nim wszystko to co, trzeba zawieźć do szkoły i co później już w niej zostanie: kapcie, kubek, herbata, pół kilo cukru itp.). Druga bierze go za rękę i pomaga pokonać strome stopnie gimbusa. Rozemocjonowany chłopak zapomina się nawet pożegnać.
Tego dnia po lekcjach pojechałem po niego do szkoły. Synek wybiegł z budynku, a na mój widok rozświetliły mu się oczy.
- Siadaj kolego do auta, wracamy do domu.
- Chyba żartujesz, tata, jadę autobusem!
I tyle go widziałem.
Mój prawie już dorosły synek stoi na drodze obok remizy czekając na gimbus, który zawiezie go, pierwszy raz w życiu, do szkoły. Szkoła znajduje się pięć kilometrów dalej, w centrum gminy. Autobus, który dowozi dzieci codziennie rano, krąży po wszystkich okolicznych przysiółkach wypełniając się podekscytowanymi właścicielami nowiutkich tornistrów. Do nas powinien przyjechać o siódmej trzydzieści, ale trochę się spóźnia.
Obok synka stoi jego tata, obaj tęgimi minami maskują wielką, gorącą, ciężką kulę strachu, która przygniata im żołądek. Ciekawe, czyja większa...
Na przystanek dochodzą kolejne dzieci, w różnym wieku, wszystkie starsze od mojego. Wszystkie grzecznym "Dzień dobry" witają nowicjuszy, a dwie podrośnięte dziewczynki, po krótkim, uważnym zlustrowaniu mojej miny, dodają słowa rozpoczynające te opowieść. To aż tak widać?
Kilka minut później zza zakrętu wyłania się biało-niebieski autosan, który wygląda na mojego rówieśnika (czterdzieści plus). Jedna z dziewczynek chwyta plecak mojego synka (zdecydowanie za ciężki na jego sześcioipółletnie plecy, ale dziś oprócz książek jest w nim wszystko to co, trzeba zawieźć do szkoły i co później już w niej zostanie: kapcie, kubek, herbata, pół kilo cukru itp.). Druga bierze go za rękę i pomaga pokonać strome stopnie gimbusa. Rozemocjonowany chłopak zapomina się nawet pożegnać.
Tego dnia po lekcjach pojechałem po niego do szkoły. Synek wybiegł z budynku, a na mój widok rozświetliły mu się oczy.
- Siadaj kolego do auta, wracamy do domu.
- Chyba żartujesz, tata, jadę autobusem!
I tyle go widziałem.
niedziela, 1 września 2013
Jeszcze o Dolinie Będkowskiej
Każdy rodzic zna te chwile, w których ma ochotę zamordować własne dzieci. Nie dzieci - rozwrzeszczane, wydurniające się, głuche na łagodną perswazję potwory, które uparły się przećwiczyć umiejętność od dawna opanowaną do perfekcji: zmienianie swoich rodziców w czerwonookich, dyszących przez rozdęte nozdrza, miażdżących zęby w szczękościsku, rozdygotanych dzieciobójców.
Od kiedy posiadam dzieci, czyli od blisko siedmiu lat, jestem przekonany, że ludzkość spokojnie dożywałaby setki, gdyby nie potomstwo. Skoro jednak chęć przedłużenia gatunku wygrywa ze spokojnymi popołudniami na kanapie z dobrą lekturą, filiżanką herbaty i perspektywą wieczornego wypadu do kina, trzeba jakoś nieść ten krzyż. Moim sposobem na nie-zamordowanie własnych koźląt są wypady do Doliny Będkowskiej.
Choćby na godzinkę, nawet na pół. Dolina Będkowska posiada bowiem zadziwiającą właściwość łagodzenia wszelkiego napięcia, wartą o wiele więcej niż wysiłek zapakowania rozwrzeszczanego stada do samochodu, spakowania koca, ubrań na zmianę (niepotrzebnych, ale gdyby ich zabrakło, trzeba by się po nie wracać), jedzenia i picia, które również podlegają pod prawo Murphy'ego, a także lektury, która zgodnie z tą bezlitosną regułą przeważnie zostaje w domu, pominięta w rozgardiaszu.
W Dolinie Będkowskiej dzieciaki natychmiast wpadają na niewielki plac zabaw (huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica) i pozostają na nim tak długo, jak im się pozwoli. I TERAZ NAJWAŻNIEJSZE: nie zawracają głowy rodzicom. Żadnych "Tato, nudzi mi się", "Mamo, a on mi zabrał łopatkę". Są całkowicie pochłonięte zabawą, przeważnie z innymi dziećmi, których rodzice - tak jak my - opadają z westchnięciem na ławki i wpatrują się we wspinaczy na Sokolicy, bo też zapomnieli gazety.
Bywałem z dziećmi na wielu różnych placach zabaw. Ten w Dolinie Będkowskiej jest jedynym mi znanym, który pozwala rodzicom tak bardzo odetchnąć.
niedziela, 25 sierpnia 2013
W Dolinie Będkowskiej
Ze Wsi Anielskiej do Doliny Będkowskiej wiedzie wąska na jeden samochód, stroma ścieżka, od niedawna do samego dołu wyłożona asfaltem. Dalej, już w samej dolinie, jedzie się częściowo błotnistą, częściowo kamienistą drogą, która doprowadza aż do Brandysówki. Co prawda stoi przy niej zakaz wjazdu, ale napis na umieszczonej niżej tabliczce "Nie dotyczy mieszkańców oraz klientów Brandysówki" całkowicie go znosi, ponieważ doliną jeżdżą wyłącznie mieszkańcy i klienci Brandysówki. Brandysówka to niewielkie, rodzinne schronisko, baza dla wspinaczy, którzy masowo oblepiają okoliczne skałki z Sokolicą na czele.
Bardziej skutecznym zakazem wjazdu jest zwałowisko kamieni, które spłynęły prosto na drogę w czasie niedawnej nawałnicy. Co prawda te największe głazy uprzątnięto, ale pozostałe nadal czyhają na nisko zawieszone miski olejowe.
Ale nie jest to ani jedyna, ani najprzyjemniejsza droga do doliny. W czasie moich rowerowych eksploracji odkryłem kilka innych, ukrytych w lasach porastających jej zbocza. Każda z nich jest stroma, pełna kolein, wystających głazów i korzeni, a w deszczowe dni błota i kałuż, które bezlitośnie obnażają braki w wyszkoleniu miłośnika zjazdów ekstremalnych. Moment nieuwagi i nagle wyprzedzamy własny rower, który po chwili zdradziecko przygważdża nas od tyłu, gdy desperacko próbujemy zamortyzować upadek. Po kilku takich przygodach powinno się nabrać respektu, ale euforyczny pęd w dół uzależnia, więc wstajemy, ocieramy twarz z błota, prostujemy kierownicę i jedziemy dalej, tym bardziej luzując hamulec, im dalej od feralnego miejsca.
Aż w końcu wpadamy, zdyszani, podrapani, brudni, w sielski spokój doliny. Kolana i ręce drżą, zdumione oczy wpatrują się w rodziny leniwie piknikujące na kocach rozłożonych u podnóża Sokolicy. Ale po chwili spokój spływa i na nas. Schodzimy z roweru, z głębokim westchnieniem opadamy na ławkę przy strumieniu i zamieramy w niemej kontemplacji, zapominając na chwilę, nasza droga do domu też wiedzie pod górkę...
Bardziej skutecznym zakazem wjazdu jest zwałowisko kamieni, które spłynęły prosto na drogę w czasie niedawnej nawałnicy. Co prawda te największe głazy uprzątnięto, ale pozostałe nadal czyhają na nisko zawieszone miski olejowe.
Ale nie jest to ani jedyna, ani najprzyjemniejsza droga do doliny. W czasie moich rowerowych eksploracji odkryłem kilka innych, ukrytych w lasach porastających jej zbocza. Każda z nich jest stroma, pełna kolein, wystających głazów i korzeni, a w deszczowe dni błota i kałuż, które bezlitośnie obnażają braki w wyszkoleniu miłośnika zjazdów ekstremalnych. Moment nieuwagi i nagle wyprzedzamy własny rower, który po chwili zdradziecko przygważdża nas od tyłu, gdy desperacko próbujemy zamortyzować upadek. Po kilku takich przygodach powinno się nabrać respektu, ale euforyczny pęd w dół uzależnia, więc wstajemy, ocieramy twarz z błota, prostujemy kierownicę i jedziemy dalej, tym bardziej luzując hamulec, im dalej od feralnego miejsca.
Aż w końcu wpadamy, zdyszani, podrapani, brudni, w sielski spokój doliny. Kolana i ręce drżą, zdumione oczy wpatrują się w rodziny leniwie piknikujące na kocach rozłożonych u podnóża Sokolicy. Ale po chwili spokój spływa i na nas. Schodzimy z roweru, z głębokim westchnieniem opadamy na ławkę przy strumieniu i zamieramy w niemej kontemplacji, zapominając na chwilę, nasza droga do domu też wiedzie pod górkę...
niedziela, 18 sierpnia 2013
W powietrzu
Najwyżej latają samoloty, których nie widać. Jedynym śladem ich obecności są cienkie, białe nitki smug kondensacyjnych. Jedynym skutkiem ich obecności na Anielskim niebie jest konieczność wytłumaczenia dzieciom, co to jest smuga kondensacyjna.
Samoloty pasażerskie widać za to doskonale. Latają na tyle nisko, że często da się odczytać logo przewoźnika na ogonie. A czasami nie musimy nawet podnosić głów: gdy huk silników narasta, nasza sąsiadka spogląda na zegarek: "Siedemnasta piętnaście, to ten do Wiednia...". Sąsiadka pracuje na lotnisku w Balicach.
Za to mój synek zadziera głowę za każdym razem:
- Tata, na śmigła?
- Tak synku.
- Dziadeeeek!! Na śmigłaaaaa!!!! Twój ulubionyyyyy!!!!!!!!
Dzięki ponadprzeciętnej sile głosu mego synka cała okolica wie, że przelatujący samolot to turbośmigłowiec. Bez podnoszenia głowy.
Niżej od pasażerskich latają niewielkie samoloty sportowe. Ich obecność odnotowuję z kronikarskiego obowiązku, ponieważ nie znam się na nich kompletnie. Ot, zabrzęczy jak mucha i tyle go widzieli.
Mniej więcej na tej samej wysokości latają balony. To znaczy jak dotychczas zdarzyło się to dwa razy. Za każdym razem nasz pies odchodził od zmysłów: spieniona wściekłość zmieszana ze śmiertelnym przerażeniem.
Również dwa razy we Wsi wylądował helikopter medyczny. Jego pojawienie się opisałem TUTAJ
Nad naszym domem często przelatują też motolotnie. Dwa rodzaje: klasyczne, trójkątne skrzydło, trzykołowe podwozie i śmigło z tyłu, albo spadochron plus silnik przytroczony do pleców pilota. Motolotnie latają tak nisko, że można dostrzec rysy twarzy Ikarów. Mój kolega z pracy, który lata na szybowcach, mawia, że samoloty mogą się rozbić, a motolotnie muszą. Na razie żadna w naszej okolicy się nie rozbiła i oby tak pozostało.
Najniżej w historii Wsi Anielskiej przeleciał wojskowy transportowiec Casa C-295M z 13. Eskadry Lotnictwa Transportowego, która stacjonuje w Balicach. Casa ma dwadzieścia pięć metrów długości, dwa turbośmigłowe silniki i zabiera dziesięć ton ładunku - olbrzymie bydlę.
Któregoś sielankowego popołudnia (kawka, gazetka, dzieci grzecznie bawią się w piasku) nagle pękło niebo, stalowoszary, skrzydlaty smok rycząc straszliwie musnął ogonem komin naszego domu i pognał za horyzont.
W ciszy, która nastała, słychać było kapanie kawy z przechylonej, zastygłej w dłoni filiżanki.
Samoloty pasażerskie widać za to doskonale. Latają na tyle nisko, że często da się odczytać logo przewoźnika na ogonie. A czasami nie musimy nawet podnosić głów: gdy huk silników narasta, nasza sąsiadka spogląda na zegarek: "Siedemnasta piętnaście, to ten do Wiednia...". Sąsiadka pracuje na lotnisku w Balicach.
Za to mój synek zadziera głowę za każdym razem:
- Tata, na śmigła?
- Tak synku.
- Dziadeeeek!! Na śmigłaaaaa!!!! Twój ulubionyyyyy!!!!!!!!
Dzięki ponadprzeciętnej sile głosu mego synka cała okolica wie, że przelatujący samolot to turbośmigłowiec. Bez podnoszenia głowy.
Niżej od pasażerskich latają niewielkie samoloty sportowe. Ich obecność odnotowuję z kronikarskiego obowiązku, ponieważ nie znam się na nich kompletnie. Ot, zabrzęczy jak mucha i tyle go widzieli.
Mniej więcej na tej samej wysokości latają balony. To znaczy jak dotychczas zdarzyło się to dwa razy. Za każdym razem nasz pies odchodził od zmysłów: spieniona wściekłość zmieszana ze śmiertelnym przerażeniem.
Również dwa razy we Wsi wylądował helikopter medyczny. Jego pojawienie się opisałem TUTAJ
Nad naszym domem często przelatują też motolotnie. Dwa rodzaje: klasyczne, trójkątne skrzydło, trzykołowe podwozie i śmigło z tyłu, albo spadochron plus silnik przytroczony do pleców pilota. Motolotnie latają tak nisko, że można dostrzec rysy twarzy Ikarów. Mój kolega z pracy, który lata na szybowcach, mawia, że samoloty mogą się rozbić, a motolotnie muszą. Na razie żadna w naszej okolicy się nie rozbiła i oby tak pozostało.
Najniżej w historii Wsi Anielskiej przeleciał wojskowy transportowiec Casa C-295M z 13. Eskadry Lotnictwa Transportowego, która stacjonuje w Balicach. Casa ma dwadzieścia pięć metrów długości, dwa turbośmigłowe silniki i zabiera dziesięć ton ładunku - olbrzymie bydlę.
Któregoś sielankowego popołudnia (kawka, gazetka, dzieci grzecznie bawią się w piasku) nagle pękło niebo, stalowoszary, skrzydlaty smok rycząc straszliwie musnął ogonem komin naszego domu i pognał za horyzont.
W ciszy, która nastała, słychać było kapanie kawy z przechylonej, zastygłej w dłoni filiżanki.
niedziela, 11 sierpnia 2013
Pieczonka
Garnek do pieczonki należy wysmarować smalcem. Następnie wykładamy go liśćmi kapusty, a potem wrzucamy do niego pokrojone ziemniaki, plastry kiełbasy i posiekaną cebulę - do pełna. Całość zalewamy obficie (OBFICIE!) śmietaną. Sól, pieprz, liść kapusty na wierzch i dokręcamy wieczko.
Garnek stawiamy w ognisku, ale nie takim świeżym, tylko już takim trochę wygasłym, w którym więcej jest żaru niż płomienia. Jeśli się więc nam spieszy, to najpierw rozpalmy ognisko, a dopiero potem wypełniamy garnek. Tylko po co się spieszyć? Jak się komuś spieszy, to niech sobie jajecznicę usmaży.
Garnek wstawiamy do ogniska i czekamy, aż się pieczonka upiecze. Tak ze dwie, trzy godziny. Jak kto lubi, może sobie usiąść i wpatrywać się w ogień, można też zabrać się za jakąś robotę w ogrodzie (w ogrodzie zawsze jest coś do zrobienia), ale najlepiej usiąść w gronie ludzi, których się lubi i spędzić ten czas na niespiesznych pogawędkach o dupie Maryni.
Po trzech godzinach wyjmujemy garnek z ogniska, odkręcamy wieczko i - smacznego. Kalorii nie liczymy, dyspensa jest warunkiem koniecznym.
p.s. 1
Przepisów na pieczonkę jest tysiąc dwieście piętnaście, łatwo znaleźć w internecie.
p.s.2
Jeśli nie mamy garnka do pieczonki, to nie szkodzi. W takim przypadku ostrzymy kijki i pieczemy sobie kiełbaski.
p.s.3
W zasadzie ognisko też nie jest konieczne. Mogą być słone paluszki, można zamówić pizzę. Bo...
Garnek stawiamy w ognisku, ale nie takim świeżym, tylko już takim trochę wygasłym, w którym więcej jest żaru niż płomienia. Jeśli się więc nam spieszy, to najpierw rozpalmy ognisko, a dopiero potem wypełniamy garnek. Tylko po co się spieszyć? Jak się komuś spieszy, to niech sobie jajecznicę usmaży.
Garnek wstawiamy do ogniska i czekamy, aż się pieczonka upiecze. Tak ze dwie, trzy godziny. Jak kto lubi, może sobie usiąść i wpatrywać się w ogień, można też zabrać się za jakąś robotę w ogrodzie (w ogrodzie zawsze jest coś do zrobienia), ale najlepiej usiąść w gronie ludzi, których się lubi i spędzić ten czas na niespiesznych pogawędkach o dupie Maryni.
Po trzech godzinach wyjmujemy garnek z ogniska, odkręcamy wieczko i - smacznego. Kalorii nie liczymy, dyspensa jest warunkiem koniecznym.
p.s. 1
Przepisów na pieczonkę jest tysiąc dwieście piętnaście, łatwo znaleźć w internecie.
p.s.2
Jeśli nie mamy garnka do pieczonki, to nie szkodzi. W takim przypadku ostrzymy kijki i pieczemy sobie kiełbaski.
p.s.3
W zasadzie ognisko też nie jest konieczne. Mogą być słone paluszki, można zamówić pizzę. Bo...
Najważniejsi są ludzie, których lubimy.
A pieczonka najlepiej smakuje jesienią.
niedziela, 4 sierpnia 2013
Nasza nowa niania
Nasza nowa niania nie wygląda jak typowa niania. Nosi granatowe, upaprane betonem, drelichowe spodnie, bawełniane, kraciaste koszule z rękawami podwiniętymi za łokcie, ciężkie, wzmocnione na czubkach buciory, dzięki którym spadająca cegła nie zmiażdży palców, oraz czapki z daszkiem, również upaprane.
Nasza nowa niania przeważnie jest nieogolona, a z kącika ust zwisa jej papieros, którego nie wyjmuje ani na moment. Zza zasłony dymnej co chwila wylatują słowa absolutnie nie-do-zacytowania:
- Podaj, qfa, młotek!
Jednak na moje poranne "Dzień dobry" niania odpowiada chóralnym "Dobry!" i uprzejmie przykłada palce do daszka od czapki. A potem już zajmuje się dziećmi:
- Siadaj Stasiu!
- Wcześnie dziś wstałeś.
- Śniadanie zjedzone?
- Ale dziś gorąco, nie?
Staś siada i nie wstanie co najmniej do obiadu. Zosia również, choć bardziej dlatego, że we wszystkim naśladuje starszego brata, niż z fascynacji nową nianią. Dla dziewczynki brygada sześciu budowlańców stawiająca dom na działce za płotem nie jest aż tak fascynująca.
Nasza nowa niania będzie zajmować się dziećmi do końca tego sezonu i przez cały następny. Jesteśmy wniebowzięci.
p.s.
Parasol chroniący od słońca to pomysł mojego synka. Tata jest z niego bardzo dumny.
Nasza nowa niania przeważnie jest nieogolona, a z kącika ust zwisa jej papieros, którego nie wyjmuje ani na moment. Zza zasłony dymnej co chwila wylatują słowa absolutnie nie-do-zacytowania:
- Podaj, qfa, młotek!
Jednak na moje poranne "Dzień dobry" niania odpowiada chóralnym "Dobry!" i uprzejmie przykłada palce do daszka od czapki. A potem już zajmuje się dziećmi:
- Siadaj Stasiu!
- Wcześnie dziś wstałeś.
- Śniadanie zjedzone?
- Ale dziś gorąco, nie?
Staś siada i nie wstanie co najmniej do obiadu. Zosia również, choć bardziej dlatego, że we wszystkim naśladuje starszego brata, niż z fascynacji nową nianią. Dla dziewczynki brygada sześciu budowlańców stawiająca dom na działce za płotem nie jest aż tak fascynująca.
Nasza nowa niania będzie zajmować się dziećmi do końca tego sezonu i przez cały następny. Jesteśmy wniebowzięci.
p.s.
Parasol chroniący od słońca to pomysł mojego synka. Tata jest z niego bardzo dumny.
niedziela, 28 lipca 2013
Nowa droga
Przez Wieś Anielską wiedzie nowa droga. Może nawet Nowa Droga, bo to jednak wydarzenie raz na kilka lat. Może nie takie na festyn, orkiestrę strażacką i przecinanie wstęgi, ale jednak. Zamiast starym, spękanym, wyszczerbionym, wykolejonym (znaczy: pełnym kolein) asfaltem, od kilku dni jeździmy nowiutką, gładziutką, wciąż jeszcze pachnącą ropą nawierzchnią. Asfalt jest zaskakująco gruby, co pozwala wierzyć, że nowa droga (Nowa Droga) wytrzyma ciężar gruch z betonem i wywrotek ze żwirem zmierzających na pobliskie budowy. Co prawda przy wjeździe na drogę stoi znak Zakaz wjazdu pojazdów powyżej 3,5 tony, ale nikt na niego nie zwraca uwagi. Bo faktycznie, grucha dojedzie do znaku i co dalej, taczkami ma dowozić?
Tak więc nowa droga prezentuje się naprawdę okazale. Ciekawy był też sposób jej wykonania. Najpierw, jakieś trzy tygodnie temu, pojawiło się dwóch robotników z wielką tarczową przecinarką (czy jak się to ustrojstwo nazywa). Na asfalcie przy skrzyżowaniu pojawiło się milimetrowej szerokości cięcie, zmaltretowana wiejska cisza do dziś dochodzi do siebie. Jeszcze tego samego dnia przyjechała równiarka (autor puchnie z dumy, że zna takie słowo. Poznał je z książeczki synka, który uwielbia czytać o różnych maszynach). Równiarka zeszlifowała krawędzie starego asfaltu, odwalając na bok ziemię z chwastami. Następnie zapadła cisza.
Cisza trwała trzy tygodnie. Mieszkańcy wsi ze spokojem podchodzili do niedziania się. To nie wielkie miasto, w którym nowe drogi robią się w miesiąc, bo liczne ekipy drogowców dniami i nocami nie ustają w wysiłkach, by jak najszybciej ulżyć tkwiącym w korkach mieszkańcom. Heh...
- Nie spieszy im się, co?
- Ano nie spieszy...
Niedzianie się było znakomitym pretekstem do rozpoczęcia sąsiedzkiej pogawędki.
Gdy wtem...
Trzy dni temu rano wyruszyłem do pracy jeszcze starą drogą, a wróciłem już nową. Niewidzialna ręka drogowców uwinęła się z robotą w jeden dzień.
- Tata, i była też taka beczka, która polała drogę bitumenem, no! Żeby się asfalt lepiej przylepił, no!
Mój pierworodny, którego traktor nie odciągnąłby od okna, przez resztę dnia podskakiwał z emocji. A na wieczornym spacerze natychmiast się owym bitumenem upaprał. O tym, że bitumen to właśnie bitumen, pierworodny wie z książeczki o budowaniu drogi, tej z równiarką.
Wszyscy się z Nowej Drogi bardzo cieszymy. I nikt nie narzeka, że zrobili ją tylko do połowy.
Tak więc nowa droga prezentuje się naprawdę okazale. Ciekawy był też sposób jej wykonania. Najpierw, jakieś trzy tygodnie temu, pojawiło się dwóch robotników z wielką tarczową przecinarką (czy jak się to ustrojstwo nazywa). Na asfalcie przy skrzyżowaniu pojawiło się milimetrowej szerokości cięcie, zmaltretowana wiejska cisza do dziś dochodzi do siebie. Jeszcze tego samego dnia przyjechała równiarka (autor puchnie z dumy, że zna takie słowo. Poznał je z książeczki synka, który uwielbia czytać o różnych maszynach). Równiarka zeszlifowała krawędzie starego asfaltu, odwalając na bok ziemię z chwastami. Następnie zapadła cisza.
Cisza trwała trzy tygodnie. Mieszkańcy wsi ze spokojem podchodzili do niedziania się. To nie wielkie miasto, w którym nowe drogi robią się w miesiąc, bo liczne ekipy drogowców dniami i nocami nie ustają w wysiłkach, by jak najszybciej ulżyć tkwiącym w korkach mieszkańcom. Heh...
- Nie spieszy im się, co?
- Ano nie spieszy...
Niedzianie się było znakomitym pretekstem do rozpoczęcia sąsiedzkiej pogawędki.
Gdy wtem...
Trzy dni temu rano wyruszyłem do pracy jeszcze starą drogą, a wróciłem już nową. Niewidzialna ręka drogowców uwinęła się z robotą w jeden dzień.
- Tata, i była też taka beczka, która polała drogę bitumenem, no! Żeby się asfalt lepiej przylepił, no!
Mój pierworodny, którego traktor nie odciągnąłby od okna, przez resztę dnia podskakiwał z emocji. A na wieczornym spacerze natychmiast się owym bitumenem upaprał. O tym, że bitumen to właśnie bitumen, pierworodny wie z książeczki o budowaniu drogi, tej z równiarką.
Wszyscy się z Nowej Drogi bardzo cieszymy. I nikt nie narzeka, że zrobili ją tylko do połowy.
niedziela, 21 lipca 2013
Z dostawą do domu
Wiele rzeczy kot potrafi przynieść do domu:
- myszy martwe.
- myszy żywe, które już w domu dokonują żywota w kocich pazurach. Większość z nich zostaje skonsumowana w najciemniejszym kącie naszej sypialni, pod łóżkiem, pod które muszę następnie wpełzać ze szmatą, by wytrzeć to, co zostało.
- kapselki po piwie. Miałem kiedyś kota, który notorycznie znosił je z pobliskiej budowy. O zwierzaku świadczy to bardzo dobrze, przynoszenie zdobyczy do domu to najwyższy stopień kociego zaufania. Duża liczba kapselków gorzej świadczy o robotnikach.
- cienkie parówki. Przez chwilę mnie kusiło by je ugotować i podać na śniadanie, ale w końcu uznałem, że to jednak niesmaczny dowcip.
- ptaki. Przeważnie małe, wielkości wróbla. Ostatnio jednak widziałem naszą kotkę z drozdem w pysku. Zjadła go pod krzakiem przy tarasie, tylko kupka piór została. Ciekawe co następne, może bocian.
- krety. Jak u licha kot potrafi złapać kreta!? Bo chyba nie wpełza do tunelu i nie czai się za rogiem. Mniejsza z tym, najważniejsze, że od kiedy nowa kotka zamieszkała z nami, liczba kopców w ogrodzie systematycznie maleje.
- Pół zająca. Dwa dni temu na tarasie, pod drzwiami leżało PÓŁ ZAJĄCA: tylne nogi i brzuch. Zupełnie świeże, jeszcze krew wyciekała. Pół zająca to jest więcej niż pół kota. Nie mam zielonego pojęcia A: jak niezbyt dużej kotce udało się przytargać do domu coś tak dużego, B: jak ona go upolowała, C: co się stało z drugą połową zająca. Kotka patrzyła na mnie wzrokiem potępieńczym, gdy zakopywałem go pod malwami.
Ten rozdział pozostaje otwarty, dopóki koty z nami mieszkają.
- myszy martwe.
- myszy żywe, które już w domu dokonują żywota w kocich pazurach. Większość z nich zostaje skonsumowana w najciemniejszym kącie naszej sypialni, pod łóżkiem, pod które muszę następnie wpełzać ze szmatą, by wytrzeć to, co zostało.
- kapselki po piwie. Miałem kiedyś kota, który notorycznie znosił je z pobliskiej budowy. O zwierzaku świadczy to bardzo dobrze, przynoszenie zdobyczy do domu to najwyższy stopień kociego zaufania. Duża liczba kapselków gorzej świadczy o robotnikach.
- cienkie parówki. Przez chwilę mnie kusiło by je ugotować i podać na śniadanie, ale w końcu uznałem, że to jednak niesmaczny dowcip.
- ptaki. Przeważnie małe, wielkości wróbla. Ostatnio jednak widziałem naszą kotkę z drozdem w pysku. Zjadła go pod krzakiem przy tarasie, tylko kupka piór została. Ciekawe co następne, może bocian.
- krety. Jak u licha kot potrafi złapać kreta!? Bo chyba nie wpełza do tunelu i nie czai się za rogiem. Mniejsza z tym, najważniejsze, że od kiedy nowa kotka zamieszkała z nami, liczba kopców w ogrodzie systematycznie maleje.
- Pół zająca. Dwa dni temu na tarasie, pod drzwiami leżało PÓŁ ZAJĄCA: tylne nogi i brzuch. Zupełnie świeże, jeszcze krew wyciekała. Pół zająca to jest więcej niż pół kota. Nie mam zielonego pojęcia A: jak niezbyt dużej kotce udało się przytargać do domu coś tak dużego, B: jak ona go upolowała, C: co się stało z drugą połową zająca. Kotka patrzyła na mnie wzrokiem potępieńczym, gdy zakopywałem go pod malwami.
Ten rozdział pozostaje otwarty, dopóki koty z nami mieszkają.
niedziela, 14 lipca 2013
Córka fortuny
Moja żona znalazła wczoraj siedmiolistną koniczynę. Nie czterolistną, te potrafi znaleźć z zamkniętymi oczyma, i nie pięciolistną, których znalazła więcej, niż większość z Was czterolistnych. Nie była to również sześciolistna koniczyna, którą z nieznanych mi powodów małżonka postanowiła pominąć, by przejść od razu do siedmiolistnej. Zupełnie jak w układzie okresowym pierwiastków: nie wszystkie jeszcze udało się zaobserwować, ale dzięki liczbie atomowej wiemy, że gdzieś są.
Okoliczności znalezienia siedmiolistnej koniczyny były równie banalne, jak te przy znajdowaniu cztero- i pięciolistnych: spacer polną drogą, która dzięki obfitym deszczom zarosła do kolan. Małżonka w pewnym momencie schyla się, przez chwilę wodzi rękoma po zielonej kołdrze i nagle z triumfalno-figlarnym Ta-daaam! wyciąga siedem listków na chudej, drżącej łodyżce. Siedem! Nie cztery, nie pięć, nie sześć. Siedem.
Gdy pytam ją, jak ona to robi, małżonka tylko mruży oczy w uśmiechu...
Wiele jest na świecie tajemnic:
- Jak wzniesiono posągi na Wyspie Wielkanocnej.
- Gdzie leży Atlantyda.
- Dlaczego kot spada na cztery łapy.
- Co to jest Mechanizm z Antykithiry.
- Czy istnieje życie w kosmosie.
- "Gdzie są, do cholery, kluczyki od auta!"
Żadnej z nich nie udało się przekonująco wyjaśnić. Nie znalazłszy wytłumaczenia fenomenu małżonki, dołączam do powyższej listy kolejną zagadkę: Jak ona to robi.
Jakieś pomysły?
Po zasuszeniu w książce koniczyna nie wygląda na siedmiolistną, ale proszę mi wierzyć, dokładnie tyle liści znajduje się na fotografii. Liczyłem siedmiokrotnie. Mój prawie siedmioletni synek również.
Okoliczności znalezienia siedmiolistnej koniczyny były równie banalne, jak te przy znajdowaniu cztero- i pięciolistnych: spacer polną drogą, która dzięki obfitym deszczom zarosła do kolan. Małżonka w pewnym momencie schyla się, przez chwilę wodzi rękoma po zielonej kołdrze i nagle z triumfalno-figlarnym Ta-daaam! wyciąga siedem listków na chudej, drżącej łodyżce. Siedem! Nie cztery, nie pięć, nie sześć. Siedem.
Gdy pytam ją, jak ona to robi, małżonka tylko mruży oczy w uśmiechu...
Wiele jest na świecie tajemnic:
- Jak wzniesiono posągi na Wyspie Wielkanocnej.
- Gdzie leży Atlantyda.
- Dlaczego kot spada na cztery łapy.
- Co to jest Mechanizm z Antykithiry.
- Czy istnieje życie w kosmosie.
- "Gdzie są, do cholery, kluczyki od auta!"
Żadnej z nich nie udało się przekonująco wyjaśnić. Nie znalazłszy wytłumaczenia fenomenu małżonki, dołączam do powyższej listy kolejną zagadkę: Jak ona to robi.
Jakieś pomysły?
Po zasuszeniu w książce koniczyna nie wygląda na siedmiolistną, ale proszę mi wierzyć, dokładnie tyle liści znajduje się na fotografii. Liczyłem siedmiokrotnie. Mój prawie siedmioletni synek również.
niedziela, 7 lipca 2013
Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu
- Rowem, sąsiad, rowem! Jedna noga zawsze niżej! - taką radę otrzymałem wczoraj o godzinie wpół do drugiej w nocy w drzwiach domu sąsiada, gdy poczułem, że udanie się do łóżka jest zdecydowanie lepszym pomysłem, niż jeszcze jeden drink. Wskazówce towarzyszyło chóralne parsknięcie śmiechu tych, którzy byli w stanie mniej wskazującym.
Problem polegał na tym, że noc była bezksiężycowa, a polna droga wiodąca do domu pełna pułapek i niebezpieczeństw. Ich natężenie wzrastało wykładniczo z każdym kolejnym drinkiem: jeden drink - dwa razy więcej, dwa drinki - cztery razy więcej, trzy drinki - dziewięć razy więcej prawdopodobieństwa że się wyłożę.
Ustaliwszy mniej więcej azymut wziąłem głęboki oddech. Następnie przeniosłem środek ciężkości nieco w przód zmuszając ciało do pierwszego kroku. Gwałtowne szarpnięcie, które nastąpiło sekundę później, spowodowała moja prawa dłoń, która uparła się nie puszczać framugi. Po krótkiej szarpaninie zdołałem odczepić cumę. Stutonowy krążownik majestatycznie opuścił bezpieczny port i zniknął w ciemnościach.
Dzięki bezcennej radzie żegluga okazała się cudownie spokojna. Zajęte pilnowaniem balansu ciało gładko mijało chaszcze i wykroty, a umysł zajął się kontemplacją rozgwieżdżonego piękna lipcowego nieba.
Wdepnięcie w kałużę na końcu rowu przywróciło jedność ciała i umysłu. Dom był tuż, tuż...
Problem polegał na tym, że noc była bezksiężycowa, a polna droga wiodąca do domu pełna pułapek i niebezpieczeństw. Ich natężenie wzrastało wykładniczo z każdym kolejnym drinkiem: jeden drink - dwa razy więcej, dwa drinki - cztery razy więcej, trzy drinki - dziewięć razy więcej prawdopodobieństwa że się wyłożę.
Ustaliwszy mniej więcej azymut wziąłem głęboki oddech. Następnie przeniosłem środek ciężkości nieco w przód zmuszając ciało do pierwszego kroku. Gwałtowne szarpnięcie, które nastąpiło sekundę później, spowodowała moja prawa dłoń, która uparła się nie puszczać framugi. Po krótkiej szarpaninie zdołałem odczepić cumę. Stutonowy krążownik majestatycznie opuścił bezpieczny port i zniknął w ciemnościach.
Dzięki bezcennej radzie żegluga okazała się cudownie spokojna. Zajęte pilnowaniem balansu ciało gładko mijało chaszcze i wykroty, a umysł zajął się kontemplacją rozgwieżdżonego piękna lipcowego nieba.
Wdepnięcie w kałużę na końcu rowu przywróciło jedność ciała i umysłu. Dom był tuż, tuż...
niedziela, 30 czerwca 2013
Sprzężenie zwrotne
Sobotni poranek był równie deszczowy, co piątkowy, czwartkowy, środowy i wtorkowy... Deszczowy był cały ubiegły tydzień oraz pół poprzedniego. Atmosfera kwaśniała od wilgoci i nic nie zapowiadało odmiany. A jednak. Gdzieś koło południa niebo zaczęło się przecierać i słońce po raz pierwszy od dziesięciu dni zalało Wieś Anielską. Popołudnie, które zapowiadało się równie ponuro, co poprzednie, niespodziewanie pomknęło w stronę sielanki.
I wtedy, gdzieś koło czwartej, ryknęła pierwsza kosiarka. Któryś z sąsiadów nie wytrzymał i, gdy tylko słońce podsuszyło trawnik do poziomu akceptowalnego przez wirujące ostrze, rozpoczął uparty, monotonny marsz. Sielanka prysła jak bańka mydlana.
Chwilę później obudzone warkotem poczucie winy poderwało drugiego sąsiada, który z ponurą miną zaczął napychać skoszoną trawą trzewia swojego spalinowego głodomora. Stereofoniczne, wzmocnione efektem synergii vibrato przeszywało czaszkę na wylot. Dupa - pomyślałem. Dupa, nie popołudnie.
Następnie uruchomiłem własną kosiarkę i poszczułem ją na niekoszoną od prawie dwóch tygodni zieloność. To był jedyny sposób, by nie zwariować od hałasu. Rozpamiętując utraconą sielankę pozwalałem wygłodniałej maszynie wgryzać się w soczyste kępy. Kątem oka dostrzegałem, jak kolejni sąsiedzi z kwaśnymi minami powiększali grono drepczących Syzyfów.
I wtedy stał się cud. Zbudzony z poobiedniej drzemki Pan Bóg podniósł głowę z leżaka, spojrzał w dół i groźnie mruknął. Ciemne chmury posłusznie zasłoniły słońce i przepędziły kosiarki krótką, intensywną ulewą. Kwadrans później Jego srogie oblicze pojaśniało, a słońce znów zalało okolicę figlarnie migocząc w przemoczonych do korzeni źdźbłach. Sielanka wróciła.
I wtedy, gdzieś koło czwartej, ryknęła pierwsza kosiarka. Któryś z sąsiadów nie wytrzymał i, gdy tylko słońce podsuszyło trawnik do poziomu akceptowalnego przez wirujące ostrze, rozpoczął uparty, monotonny marsz. Sielanka prysła jak bańka mydlana.
Chwilę później obudzone warkotem poczucie winy poderwało drugiego sąsiada, który z ponurą miną zaczął napychać skoszoną trawą trzewia swojego spalinowego głodomora. Stereofoniczne, wzmocnione efektem synergii vibrato przeszywało czaszkę na wylot. Dupa - pomyślałem. Dupa, nie popołudnie.
Następnie uruchomiłem własną kosiarkę i poszczułem ją na niekoszoną od prawie dwóch tygodni zieloność. To był jedyny sposób, by nie zwariować od hałasu. Rozpamiętując utraconą sielankę pozwalałem wygłodniałej maszynie wgryzać się w soczyste kępy. Kątem oka dostrzegałem, jak kolejni sąsiedzi z kwaśnymi minami powiększali grono drepczących Syzyfów.
I wtedy stał się cud. Zbudzony z poobiedniej drzemki Pan Bóg podniósł głowę z leżaka, spojrzał w dół i groźnie mruknął. Ciemne chmury posłusznie zasłoniły słońce i przepędziły kosiarki krótką, intensywną ulewą. Kwadrans później Jego srogie oblicze pojaśniało, a słońce znów zalało okolicę figlarnie migocząc w przemoczonych do korzeni źdźbłach. Sielanka wróciła.
niedziela, 23 czerwca 2013
Upał...
...czyli jak dwie największe wady Wsi Anielskiej stają się zaletami.
Pierwsza wada to wiatr, który wieje u nas nieustannie. Dni bezwietrznie, owszem, też się zdarzają, trzy - cztery razy w roku. Wiatr chłodzi nas bez względu na temperaturę. W mroźne dni wyciska łzy z oczu i marmurzy* policzki, wiosną i jesienią zgania nas z tarasu nie zważając na jęki i zaklęcia.
Za to latem, w czasie upału, bezlitosny wiatr zamienia się w przyjemny, chłodzący zefirek. Życie rodzinne przenosi się wtedy na taras. Tu jemy śniadania, obiady i kolacje, tu zasiadamy w fotelach z lekturą, tu dzieciaki rozkładają klocki albo taplają się w misce z wodą.
Druga wada to temperatura. Wieś Anielska leży o sto metrów wyżej od Krakowa, w związku z czym jest tu wyraźnie chłodniej niż w mieście. Zima trwa dłużej, jest mroźniejsza i bardziej śnieżna. Wiosna przychodzi dwa tygodnie później, jesień dwa tygodnie wcześniej. Za to latem... Dwa dni temu mój samochodowy termometr pokazywał 36,5 stopni Celsjusza - w mieście. Po dojeździe do domu temperatura spadła do 29. Też gorąco, ale wtedy wkroczyłem na przewiewny, zacieniony taras i, zrzuciwszy miejski uniform, opadłem na hamak z przeciągłym aaaaach...
Krótko mówiąc w czasie upału na wsi jest przyjemniej niż w mieście. Kto by pomyślał!
p.s.
Nasza nowa kotka (ta czarna), trzy dni temu upolowała kreta. Biedne zwierzę piszczało tak, że pół wsi słyszało. Litość dla kreciej męczarni przez krótką chwilę walczyła we mnie z euforią. Od trzech dni w ogrodzie nie pojawił się ani jeden nowy kopiec. Euforia narasta.
---
*marmurzy = policzki stają się twarde i zimne jak marmur. Albo jak granit, ale "granici" nie brzmi zbyt dobrze. Zamiast "marmurzy" można powiedzieć "zmarmurza" (jak w piosence). "Zgranica" również nie brzmi najlepiej.
Pierwsza wada to wiatr, który wieje u nas nieustannie. Dni bezwietrznie, owszem, też się zdarzają, trzy - cztery razy w roku. Wiatr chłodzi nas bez względu na temperaturę. W mroźne dni wyciska łzy z oczu i marmurzy* policzki, wiosną i jesienią zgania nas z tarasu nie zważając na jęki i zaklęcia.
Za to latem, w czasie upału, bezlitosny wiatr zamienia się w przyjemny, chłodzący zefirek. Życie rodzinne przenosi się wtedy na taras. Tu jemy śniadania, obiady i kolacje, tu zasiadamy w fotelach z lekturą, tu dzieciaki rozkładają klocki albo taplają się w misce z wodą.
Druga wada to temperatura. Wieś Anielska leży o sto metrów wyżej od Krakowa, w związku z czym jest tu wyraźnie chłodniej niż w mieście. Zima trwa dłużej, jest mroźniejsza i bardziej śnieżna. Wiosna przychodzi dwa tygodnie później, jesień dwa tygodnie wcześniej. Za to latem... Dwa dni temu mój samochodowy termometr pokazywał 36,5 stopni Celsjusza - w mieście. Po dojeździe do domu temperatura spadła do 29. Też gorąco, ale wtedy wkroczyłem na przewiewny, zacieniony taras i, zrzuciwszy miejski uniform, opadłem na hamak z przeciągłym aaaaach...
Krótko mówiąc w czasie upału na wsi jest przyjemniej niż w mieście. Kto by pomyślał!
p.s.
Nasza nowa kotka (ta czarna), trzy dni temu upolowała kreta. Biedne zwierzę piszczało tak, że pół wsi słyszało. Litość dla kreciej męczarni przez krótką chwilę walczyła we mnie z euforią. Od trzech dni w ogrodzie nie pojawił się ani jeden nowy kopiec. Euforia narasta.
---
*marmurzy = policzki stają się twarde i zimne jak marmur. Albo jak granit, ale "granici" nie brzmi zbyt dobrze. Zamiast "marmurzy" można powiedzieć "zmarmurza" (jak w piosence). "Zgranica" również nie brzmi najlepiej.
niedziela, 16 czerwca 2013
Na leniuchu
Moi drodzy Czytelnicy,
Kiedy siedzi się na zalanym słońcem tarasie z kawusią w filiżance, lekturą na kolanach i dzieciakami, które nie zawracają głowy, bo całkowicie pochłonął je pobliski plac zabaw,
Kiedy brzuch powoli trawi obfite, leniwie spożyte śniadanie, pobierając w tym celu całość dostępnej energii,
Kiedy wzrok uporczywie odrywa się od ekranu komputera w kierunku strumienia, który w słońcu zamienia się w srebrzystą wstęgę odgradzającą trawnik od lasu,
Kiedy tegoż strumienia szum wraz z ptasząt śpiewem współtworzą muzykę słodką-nie-do-zniesienia i tylko jelenia na rykowisku brakuje do kiczu kompletnego,
I kiedy te wszystkie cudowności mają miejsce na tle coraz wyższych, porośniętych świeżo-zielonym lasem wzgórz uwieńczonych połyskująca w słońcu iglicą na Skrzycznem,
To wierzcie mi, drodzy Czytelnicy, że magnetycznej potędze tych cudowności nie oparliby się żadni Gombrowicze, Lemy czy Tuwimy, a co dopiero taki marny żuczek literatury, jak ja. W związku z czym dłużej już nie walczę, rozluźniam uchwyt i pozwalam owej potędze wyrwać mi pióro (metafora) z ręki.
Niech żyją weekendowe wypady (do Szczyrku)!
Kiedy siedzi się na zalanym słońcem tarasie z kawusią w filiżance, lekturą na kolanach i dzieciakami, które nie zawracają głowy, bo całkowicie pochłonął je pobliski plac zabaw,
Kiedy brzuch powoli trawi obfite, leniwie spożyte śniadanie, pobierając w tym celu całość dostępnej energii,
Kiedy wzrok uporczywie odrywa się od ekranu komputera w kierunku strumienia, który w słońcu zamienia się w srebrzystą wstęgę odgradzającą trawnik od lasu,
Kiedy tegoż strumienia szum wraz z ptasząt śpiewem współtworzą muzykę słodką-nie-do-zniesienia i tylko jelenia na rykowisku brakuje do kiczu kompletnego,
I kiedy te wszystkie cudowności mają miejsce na tle coraz wyższych, porośniętych świeżo-zielonym lasem wzgórz uwieńczonych połyskująca w słońcu iglicą na Skrzycznem,
To wierzcie mi, drodzy Czytelnicy, że magnetycznej potędze tych cudowności nie oparliby się żadni Gombrowicze, Lemy czy Tuwimy, a co dopiero taki marny żuczek literatury, jak ja. W związku z czym dłużej już nie walczę, rozluźniam uchwyt i pozwalam owej potędze wyrwać mi pióro (metafora) z ręki.
Niech żyją weekendowe wypady (do Szczyrku)!
niedziela, 9 czerwca 2013
Oblicze diabelskie Wsi Anielskiej
A właściwie nie tyle diabelskie co buraczane. Bo jak inaczej nazwać, jak nie burakiem właśnie, kogoś kto wywalił starą wannę w jednym z najpiękniejszych zakątków w okolicy?
I nie tylko wannę. Za nią widać plastikowy, niebieski wór wypełniony śmieciami. A jeszcze więcej badziewia nie zmieściło się w kadrze: wiadra po farbach, połamane krzesła ogrodowe, jakiś pogięty metalowy stelaż, potrzaskany telewizor, rury PCV i ze trzydzieści kolejnych wielkich, wypchanych śmieciami, niebieskich lub czarnych worów.
Wszystko to zalega w niewielkim wąwozie, który biegnie w stronę drogi do gminy. Cichy, porośnięty liściastym lasem parów jest oazą spokoju. Latem świergotają w nim ptaki, a głęboki cień daje wytchnienie od upału. Zimą biegnąca wzdłuż parowu droga nie jest w ogóle odśnieżana, bo za stromo, przez co w wąwozie panuje idealna, aksamitna cisza, zakłócona jedynie skrzypieniem butów na śniegu.
Wąwóz jest osłonięty ze wszystkich stron, więc nikt z daleka nie zauważy auta, które zatrzyma się na zakręcie. Z auta wysmyknie się burak, który rozglądając się nerwowo i czujnie nasłuchując, otworzy bagażnik by jak najszybciej wypróżnić jego potrzaskaną, śmierdzącą zawartość. A potem szybko do auta i wio! - zadowolony wraca do wypieszczonego ogródka.
I nie tylko wannę. Za nią widać plastikowy, niebieski wór wypełniony śmieciami. A jeszcze więcej badziewia nie zmieściło się w kadrze: wiadra po farbach, połamane krzesła ogrodowe, jakiś pogięty metalowy stelaż, potrzaskany telewizor, rury PCV i ze trzydzieści kolejnych wielkich, wypchanych śmieciami, niebieskich lub czarnych worów.
Wszystko to zalega w niewielkim wąwozie, który biegnie w stronę drogi do gminy. Cichy, porośnięty liściastym lasem parów jest oazą spokoju. Latem świergotają w nim ptaki, a głęboki cień daje wytchnienie od upału. Zimą biegnąca wzdłuż parowu droga nie jest w ogóle odśnieżana, bo za stromo, przez co w wąwozie panuje idealna, aksamitna cisza, zakłócona jedynie skrzypieniem butów na śniegu.
Wąwóz jest osłonięty ze wszystkich stron, więc nikt z daleka nie zauważy auta, które zatrzyma się na zakręcie. Z auta wysmyknie się burak, który rozglądając się nerwowo i czujnie nasłuchując, otworzy bagażnik by jak najszybciej wypróżnić jego potrzaskaną, śmierdzącą zawartość. A potem szybko do auta i wio! - zadowolony wraca do wypieszczonego ogródka.
niedziela, 2 czerwca 2013
Z punktu widzenia kota
Z punktu widzenia kota nasz dom okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie mam pojęcia, czy kot wybrał go kierując się kocim nosem, czy może był to strzał na ślepo, w każdym razie trafił idealnie.
Wprowadził się do nas w zeszłym tygodniu nie zważając na stanowcze protesty Szprotki, czyli kotki, która mieszka u nas od zeszłego roku.
Nie przestraszył się też psa, który co prawda nie ma złych zamiarów wobec kotów, ale skąd taki kot ma o tym wiedzieć. Pies jest do kotów przyzwyczajony, w ciągu kilkunastu lat swego żywota przyszło mu mieszkać z wieloma mruczkami. Pies jest wielkości prawie-wilczura, więc w każdym napotkanym kocie budzi gwałtowną miłość do czubka najbliższego drzewa. A nowy kot na jego widok nawet się nie zjeżył i dał się spokojnie obwąchać.
Następnie sam obwąchał wszystkie zakamarki domu, po czym usiadł na tarasie i miauknął: tu urodzę!
Bo nowy kot, to tak naprawdę kotka w zaawansowanej ciąży.
Z punktu widzenia człowieka... A kogo obchodzi punkt widzenia człowieka! Człowiek ma dać szyneczki i nalać mleczka. Pogłaskać i podrapać za uchem (również w czasie drzemki). Otworzyć okno za każdym razem, gdy kot sobie tego zażyczy. I jeszcze znaleźć dom dla czterech (CZTERECH!) kociąt, które przyszły na świat wczoraj wieczorem.
W związku z powyższym człowiek bardzo uprzejmie zapytuje wszystkich Kochanych Czytelników, czy by może kto nie zechciał ślicznego biało-szarego lub szaro-burego koteczka? Do odebrania za jakieś sześć, osiem tygodni. :))))))))))))))
p.s.
Co ja mówię - do odebrania. Transport gratis (w granicach rozsądku, do Szczecina, Suwałk, czy Jeleniej Góry to jednak trochę daleko).
A jeśli kto chętny, zapraszam po odbiór do Wsi Anielskiej. Oprowadzanie po okolicy w cenie koteczka.
Wprowadził się do nas w zeszłym tygodniu nie zważając na stanowcze protesty Szprotki, czyli kotki, która mieszka u nas od zeszłego roku.
Nie przestraszył się też psa, który co prawda nie ma złych zamiarów wobec kotów, ale skąd taki kot ma o tym wiedzieć. Pies jest do kotów przyzwyczajony, w ciągu kilkunastu lat swego żywota przyszło mu mieszkać z wieloma mruczkami. Pies jest wielkości prawie-wilczura, więc w każdym napotkanym kocie budzi gwałtowną miłość do czubka najbliższego drzewa. A nowy kot na jego widok nawet się nie zjeżył i dał się spokojnie obwąchać.
Następnie sam obwąchał wszystkie zakamarki domu, po czym usiadł na tarasie i miauknął: tu urodzę!
Bo nowy kot, to tak naprawdę kotka w zaawansowanej ciąży.
Z punktu widzenia człowieka... A kogo obchodzi punkt widzenia człowieka! Człowiek ma dać szyneczki i nalać mleczka. Pogłaskać i podrapać za uchem (również w czasie drzemki). Otworzyć okno za każdym razem, gdy kot sobie tego zażyczy. I jeszcze znaleźć dom dla czterech (CZTERECH!) kociąt, które przyszły na świat wczoraj wieczorem.
W związku z powyższym człowiek bardzo uprzejmie zapytuje wszystkich Kochanych Czytelników, czy by może kto nie zechciał ślicznego biało-szarego lub szaro-burego koteczka? Do odebrania za jakieś sześć, osiem tygodni. :))))))))))))))
p.s.
Co ja mówię - do odebrania. Transport gratis (w granicach rozsądku, do Szczecina, Suwałk, czy Jeleniej Góry to jednak trochę daleko).
A jeśli kto chętny, zapraszam po odbiór do Wsi Anielskiej. Oprowadzanie po okolicy w cenie koteczka.
niedziela, 26 maja 2013
Zimna Zośka
Zimna Zośka spóźniła się w tym roku niewybaczalnie. Miała przyjść piętnastego, przyszła dziesięć dni później. Byliśmy przekonani, że da już sobie spokój. Że jest osobą dobrze wychowaną, która rozumie jakim faux pas jest niespodziewana wizyta ponad tydzień po umówionym terminie. Akurat. Nawet nie zapukała. Przybyła niespodziewanie i zupełnie nie zważając na to, że gospodarze są zajęci w ogrodzie, rozgościła się i sapnęła z zadowoleniem: No, to jestem...
Gospodarze, w przeciwieństwie do gościa, zachowali się jak należy. Napalili w kominku, przygotowali grzańca i teraz uśmiechają się uprzejmie przy zdawkowej konwersacji. Częstują gorącym bigosem, podsuwają pod nos kakao, proponują kawę z cynamonem. Zimna Zośka nie odmawia. Z apetytem pochłania kolejne porcje rozgrzewających smakołyków, siorbie grzane piwo i zupełnie nie zwraca uwagi na dyskretne chrząknięcia zmęczonych przydługą wizytą gospodarzy.
Nie ma nic gorszego niż nieproszony gość, który się zasiedział. Czy ktoś wie, jak się takiego pozbyć?
Gospodarze, w przeciwieństwie do gościa, zachowali się jak należy. Napalili w kominku, przygotowali grzańca i teraz uśmiechają się uprzejmie przy zdawkowej konwersacji. Częstują gorącym bigosem, podsuwają pod nos kakao, proponują kawę z cynamonem. Zimna Zośka nie odmawia. Z apetytem pochłania kolejne porcje rozgrzewających smakołyków, siorbie grzane piwo i zupełnie nie zwraca uwagi na dyskretne chrząknięcia zmęczonych przydługą wizytą gospodarzy.
Nie ma nic gorszego niż nieproszony gość, który się zasiedział. Czy ktoś wie, jak się takiego pozbyć?
niedziela, 19 maja 2013
Właśnie dlatego
Ten poranek zdecydowanie nie udał się dziesięciocentymetrowej dżdżownicy, którą błyskawicznym ruchem dzioba wyciągnął z trawy drozd. Potem jeszcze trochę ją potarmosił i zjadł. A potem ćwierknął coś po drozdowemu i poleciał, wyraźnie zadowolony. Dżdżowniczy dramat rozegrał się półtora metra ode mnie, dziś, wcześnie rano.
Obudziłem się przed resztą rodziny. Wstałem, nastawiłem ekspres i chwilę później z parującym kubkiem w ręku, wciąż w piżamie, usiadłem na tarasie by cieszyć się Idealnym Niedzielnym Porankiem (słońce, rosa, ciepło, cicho). Kilka nieruchomych minut w fotelu i zaczęły zlatywać się ptaki, dla których świeżo skoszony trawnik to zaproszenie na śniadanie. Kosy, drozdy, pliszki, szpaki, a także zięba (jeśli mnie wzrok nie mylił, bo akurat ona usiadła daleko).
Półgodzinną medytację przerwały dzieciaki, które wychynęły z domu i, również w piżamach, rozpoczęły okupację moich kolan.
A potem była wędrówka boso po mokrej trawie, a po niej niespieszne śniadanko ze szczypiorkiem z własnego warzywnika, a teraz siedzę sobie na tarasie z komputerem na kolanach i piszę ten tekst.
I to właśnie dla takich poranków płacę ten cholerny kredyt. Jeszcze dwadzieścia cztery lata...
Obudziłem się przed resztą rodziny. Wstałem, nastawiłem ekspres i chwilę później z parującym kubkiem w ręku, wciąż w piżamie, usiadłem na tarasie by cieszyć się Idealnym Niedzielnym Porankiem (słońce, rosa, ciepło, cicho). Kilka nieruchomych minut w fotelu i zaczęły zlatywać się ptaki, dla których świeżo skoszony trawnik to zaproszenie na śniadanie. Kosy, drozdy, pliszki, szpaki, a także zięba (jeśli mnie wzrok nie mylił, bo akurat ona usiadła daleko).
Półgodzinną medytację przerwały dzieciaki, które wychynęły z domu i, również w piżamach, rozpoczęły okupację moich kolan.
A potem była wędrówka boso po mokrej trawie, a po niej niespieszne śniadanko ze szczypiorkiem z własnego warzywnika, a teraz siedzę sobie na tarasie z komputerem na kolanach i piszę ten tekst.
I to właśnie dla takich poranków płacę ten cholerny kredyt. Jeszcze dwadzieścia cztery lata...
niedziela, 12 maja 2013
Odgłosy wiosny
We Wsi Anielskiej dominują dwa odgłosy wiosny: od świtu do dziewiątej śpiewają ptaki, od dziewiątej do zmroku warczą kosiarki do trawy.
Ptaki śpiewają tak głośno, że aż nas budzą, szczególnie teraz, gdy śpimy przy otwartych oknach. A wyróżniają się kosy, które potrafią naśladować różne odgłosy. Na przykład dzwonek telefonu komórkowego, w związku z czym zdarza nam się pędzić z ogrodu do domu do fałszywego alarmu. To znaczy małżonce się zdarza, bo ja wyciąłem kosom numer: ustawiłem śpiew skowronka jako sygnał. Kos, któremu przyjdzie ochota przedrzeźniać mój telefon, brzmi jak skowronek, w związku z czym natychmiast milknie skonfundowany.
Inna sprawa, że ów sygnał potrafi zmylić i mnie: gdy podchodzę do telefonu po dłuższej pracy w ogrodzie, mam cztery nieodebrane połączenia.
Kosiarki natomiast brzmią jak wiertła dentystyczne. Zwłaszcza kosy spalinowe. Wczoraj po dłuższej przerwie zjawił się sąsiad, który się jeszcze nie wybudował. Przyjeżdża z rodziną w co drugi - trzeci weekend i, gdy już wypakuje rodzinę, stoliki, krzesełka i grill, natychmiast wyciąga z blaszanego garażu kosę by skrócić półmetrowej wysokości zielony dywan. Pretensji nie mam, wiadomo, trawę skosić trzeba, ale dwugodzinny wizg tuż za płotem może doprowadzić do szaleństwa...
Wczoraj do kosy sąsiada zza płotu dołączyły dwie kosiarki spalinowe dalszych sąsiadów. Hałas jak w fabryce. Jedynym sposobem by nie oszaleć, było uruchomienie własnej kosiarki. Fakt, że trzy dni wcześniej skosiłem cały trawnik, nie ma znaczenia. Wiosenna trawa rośnie w oczach, a jeszcze szybciej rosną mlecze, które są przekonane, że żółty ogród jest piękniejszy od zielonego. Moja walka z mleczami jest równie skuteczna co z kretami. Ile bym ich nie ściął, zawsze jest ich pełno:
Ptaki śpiewają tak głośno, że aż nas budzą, szczególnie teraz, gdy śpimy przy otwartych oknach. A wyróżniają się kosy, które potrafią naśladować różne odgłosy. Na przykład dzwonek telefonu komórkowego, w związku z czym zdarza nam się pędzić z ogrodu do domu do fałszywego alarmu. To znaczy małżonce się zdarza, bo ja wyciąłem kosom numer: ustawiłem śpiew skowronka jako sygnał. Kos, któremu przyjdzie ochota przedrzeźniać mój telefon, brzmi jak skowronek, w związku z czym natychmiast milknie skonfundowany.
Inna sprawa, że ów sygnał potrafi zmylić i mnie: gdy podchodzę do telefonu po dłuższej pracy w ogrodzie, mam cztery nieodebrane połączenia.
Kosiarki natomiast brzmią jak wiertła dentystyczne. Zwłaszcza kosy spalinowe. Wczoraj po dłuższej przerwie zjawił się sąsiad, który się jeszcze nie wybudował. Przyjeżdża z rodziną w co drugi - trzeci weekend i, gdy już wypakuje rodzinę, stoliki, krzesełka i grill, natychmiast wyciąga z blaszanego garażu kosę by skrócić półmetrowej wysokości zielony dywan. Pretensji nie mam, wiadomo, trawę skosić trzeba, ale dwugodzinny wizg tuż za płotem może doprowadzić do szaleństwa...
Wczoraj do kosy sąsiada zza płotu dołączyły dwie kosiarki spalinowe dalszych sąsiadów. Hałas jak w fabryce. Jedynym sposobem by nie oszaleć, było uruchomienie własnej kosiarki. Fakt, że trzy dni wcześniej skosiłem cały trawnik, nie ma znaczenia. Wiosenna trawa rośnie w oczach, a jeszcze szybciej rosną mlecze, które są przekonane, że żółty ogród jest piękniejszy od zielonego. Moja walka z mleczami jest równie skuteczna co z kretami. Ile bym ich nie ściął, zawsze jest ich pełno:
Tu chciałem wstawić zdjęcie pełnego mleczy trawnika dzień po koszeniu, ale komputer się znarowił i odmówił współpracy. Nie, to nie, nie będę się kopał z koniem.
Miłej niedzieli!
niedziela, 5 maja 2013
Pierdółki, ale jak cieszą!
Drodzy Czytelnicy,
Temat rozkwitających grusz, czereśni, jarzębin i dereni (dereniów?) nie jest jakoś szczególnie wciągający. Pierdółki i tyle... Dlatego nie będę miał pretensji, jeśli ten rozdział po prostu opuścicie. Ale ja, wróciwszy z Wielkiej Majówki, chodzę po ogrodzie i nie mogę nacieszyć oczu widokiem rozbudzonych po zimie drzew i krzewów. Zatem z radością donoszę:
Po pierwsze: wszystkie nasze drzewa i krzewy przetrwały zimę. Nawet to coś, co posadziłem w zeszłym roku, żeby się pięło po pergoli. Zimowy wicher zerwał z niego otulinę, o czym przekonaliśmy się dopiero gdy śnieg stopniał i to coś odsłonił. To coś, to takie wijące się pnącze z łodygą grubości niecałego milimetra. Wygląda to to, jakby w każdej chwili miało uschnąć, a jednak się wije. Jak się to coś nazywa, wie małżonka, której aktualnie nie ma, więc nie mogę spytać.
Po drugie: po raz pierwszy zakwitły grusze! Posadziliśmy je chyba pięć lat temu - tyle czasu potrzebowały, żeby się zadomowić.
Po trzecie: zakwitła też jedna z dwóch jarzębin, dzięki czemu zimą odwiedzające nas ptaki będą wreszcie miały wybór: słonecznik z karmnika lub owoce jarzębiny. Zapewne wybiorą jedno i drugie. Druga jarzębina ograniczyła się do świeżych liści. Może za rok...?
Po czwarte: zakwitł również dereń, dzięki czemu można o nim powiedzieć coś więcej, niż tylko: o dereń!
Po piąte: przyjęły się oba drzewa podarowane przez naszych przyjaciół późną jesienią zeszłego roku: buk oraz dąb. Posadziłem je tuż przed nadejściem mrozów. Ten pierwszy przystroił się w zdumiewającą ilość świeżych, jasnozielonych listków. Ten drugi okazał się jaworem, co nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu. Jawory też piękne drzewa.
Po szóste: żarnowiec ocalał. Jeden z dwóch, drugi nie przetrwał kreciej roboty: gdy w zeszłym roku pociągnąłem za uschnięte resztki, wywróciłem się na plecy z korzeniem w dłoni, tak go krety obgryzły...
Po siódme: mrozy przetrwała też róża pnąca, po raz pierwszy bez ubranka na zimę.
Po ósme: najmniejszych problemów z przetrwaniem zimy nie miały mlecze, które właśnie kropkują na żółto świeżą zieleń trawnika. Wygląda to przepięknie, ale jutro bez litości utnę im głowy kosiarką. Uciąłbym już dziś, ale niedziela... A poza tym trawa musi wyschnąć.
Po dziewiąte: cebula, którą posadziliśmy tuż przed Wielką Majówką, już wypuściła łodygi. Po półtora tygodnia!
Po dziesiąte: mógłbym tak wymieniać, wymieniać, wymieniać... Myślę jednak, że należałoby już okazać litość tym Czytelnikom, którzy zdołali dotrzeć aż tutaj. Byliście bardzo dzielni. Do zobaczenia za tydzień.
Temat rozkwitających grusz, czereśni, jarzębin i dereni (dereniów?) nie jest jakoś szczególnie wciągający. Pierdółki i tyle... Dlatego nie będę miał pretensji, jeśli ten rozdział po prostu opuścicie. Ale ja, wróciwszy z Wielkiej Majówki, chodzę po ogrodzie i nie mogę nacieszyć oczu widokiem rozbudzonych po zimie drzew i krzewów. Zatem z radością donoszę:
Po pierwsze: wszystkie nasze drzewa i krzewy przetrwały zimę. Nawet to coś, co posadziłem w zeszłym roku, żeby się pięło po pergoli. Zimowy wicher zerwał z niego otulinę, o czym przekonaliśmy się dopiero gdy śnieg stopniał i to coś odsłonił. To coś, to takie wijące się pnącze z łodygą grubości niecałego milimetra. Wygląda to to, jakby w każdej chwili miało uschnąć, a jednak się wije. Jak się to coś nazywa, wie małżonka, której aktualnie nie ma, więc nie mogę spytać.
Po drugie: po raz pierwszy zakwitły grusze! Posadziliśmy je chyba pięć lat temu - tyle czasu potrzebowały, żeby się zadomowić.
Po trzecie: zakwitła też jedna z dwóch jarzębin, dzięki czemu zimą odwiedzające nas ptaki będą wreszcie miały wybór: słonecznik z karmnika lub owoce jarzębiny. Zapewne wybiorą jedno i drugie. Druga jarzębina ograniczyła się do świeżych liści. Może za rok...?
Po czwarte: zakwitł również dereń, dzięki czemu można o nim powiedzieć coś więcej, niż tylko: o dereń!
Po piąte: przyjęły się oba drzewa podarowane przez naszych przyjaciół późną jesienią zeszłego roku: buk oraz dąb. Posadziłem je tuż przed nadejściem mrozów. Ten pierwszy przystroił się w zdumiewającą ilość świeżych, jasnozielonych listków. Ten drugi okazał się jaworem, co nie przeszkadza mi w najmniejszym stopniu. Jawory też piękne drzewa.
Po szóste: żarnowiec ocalał. Jeden z dwóch, drugi nie przetrwał kreciej roboty: gdy w zeszłym roku pociągnąłem za uschnięte resztki, wywróciłem się na plecy z korzeniem w dłoni, tak go krety obgryzły...
Po siódme: mrozy przetrwała też róża pnąca, po raz pierwszy bez ubranka na zimę.
Po ósme: najmniejszych problemów z przetrwaniem zimy nie miały mlecze, które właśnie kropkują na żółto świeżą zieleń trawnika. Wygląda to przepięknie, ale jutro bez litości utnę im głowy kosiarką. Uciąłbym już dziś, ale niedziela... A poza tym trawa musi wyschnąć.
Po dziewiąte: cebula, którą posadziliśmy tuż przed Wielką Majówką, już wypuściła łodygi. Po półtora tygodnia!
Po dziesiąte: mógłbym tak wymieniać, wymieniać, wymieniać... Myślę jednak, że należałoby już okazać litość tym Czytelnikom, którzy zdołali dotrzeć aż tutaj. Byliście bardzo dzielni. Do zobaczenia za tydzień.
niedziela, 28 kwietnia 2013
Wielka Majówka
Kiedy miasto wybiera się na wielką majówkę, wstaje, powiedzmy, o ósmej, niespieszne je śniadanko, pakuje bambetle i w drogę!
Gdy Wieś Anielska wybiera się na wielką majówkę, wstaje o czwartej czterdzieści jeden i najpierw przez dwie i pół godziny pieli grządki, bo nie zdążyła zrobić tego wcześniej. Następnie siada na krześle i przez pięć minut zdycha ze zmęczenia. Następnie bierze prysznic. Następnie je śniadanie starając się zachować spokój, choć jest już trochę spóźniona przez te cholerne grządki.
Bo gdyby ich Wieś Anielska nie wypieliła, to po powrocie (za pięć dni) na grządkach zamiast szczypiorku i rzodkiewek kłębiłaby się dżungla perzu, mleczów, babki zwyczajnej i co tam się jeszcze wije nieproszone... Wieś Anielska nie zdążyła zrobić tego wcześniej, bo za dnia pracuje, a popołudniami czas trzeba podzielić między grządki a spragnione naszego towarzystwa potomstwo. Potomstwo jest jeszcze zbyt małe, żeby zagnać je do pielenia.
...
Kiedy miasto wyjeżdża na wielką majówkę, za cel obiera sobie wieś.
Kiedy Wieś Anielska wyjeżdża na wielką majówkę, za cel obiera sobie miasto. Bo co będzie wylegiwać się na trawie, spacerować na łące, przypiekać kiełbaski nad ogniskiem, skoro ma to na co dzień? Wieś Anielska za dnia będzie odwiedzać muzea i galerie (sztuki, nie handlu), a wieczorami ruszy na pielgrzymkę po knajpach (najpierw prosto, potem coraz bardziej rozchwianym wężykiem :):):).
A po powrocie miasto, po rozpakowaniu bambetli i uruchomieniu pralki, opadnie na kanapę, a Wieś Anielska, po rozpakowaniu bambetli i uruchomieniu pralki, ujmie w dłonie haczkę, bo przez pięć dni grządki zdążyły zarosnąć perzem, mleczami, babką zwyczajną i resztą nieproszonego towarzystwa.
...
I miasto i Wieś Anielska podskakuje z ekscytacji przed wyprawą.
Wszystkim nam życzę WSPANIAŁEJ WIELKIEJ MAJÓWKI!!!
Gdy Wieś Anielska wybiera się na wielką majówkę, wstaje o czwartej czterdzieści jeden i najpierw przez dwie i pół godziny pieli grządki, bo nie zdążyła zrobić tego wcześniej. Następnie siada na krześle i przez pięć minut zdycha ze zmęczenia. Następnie bierze prysznic. Następnie je śniadanie starając się zachować spokój, choć jest już trochę spóźniona przez te cholerne grządki.
Bo gdyby ich Wieś Anielska nie wypieliła, to po powrocie (za pięć dni) na grządkach zamiast szczypiorku i rzodkiewek kłębiłaby się dżungla perzu, mleczów, babki zwyczajnej i co tam się jeszcze wije nieproszone... Wieś Anielska nie zdążyła zrobić tego wcześniej, bo za dnia pracuje, a popołudniami czas trzeba podzielić między grządki a spragnione naszego towarzystwa potomstwo. Potomstwo jest jeszcze zbyt małe, żeby zagnać je do pielenia.
...
Kiedy miasto wyjeżdża na wielką majówkę, za cel obiera sobie wieś.
Kiedy Wieś Anielska wyjeżdża na wielką majówkę, za cel obiera sobie miasto. Bo co będzie wylegiwać się na trawie, spacerować na łące, przypiekać kiełbaski nad ogniskiem, skoro ma to na co dzień? Wieś Anielska za dnia będzie odwiedzać muzea i galerie (sztuki, nie handlu), a wieczorami ruszy na pielgrzymkę po knajpach (najpierw prosto, potem coraz bardziej rozchwianym wężykiem :):):).
A po powrocie miasto, po rozpakowaniu bambetli i uruchomieniu pralki, opadnie na kanapę, a Wieś Anielska, po rozpakowaniu bambetli i uruchomieniu pralki, ujmie w dłonie haczkę, bo przez pięć dni grządki zdążyły zarosnąć perzem, mleczami, babką zwyczajną i resztą nieproszonego towarzystwa.
...
I miasto i Wieś Anielska podskakuje z ekscytacji przed wyprawą.
Wszystkim nam życzę WSPANIAŁEJ WIELKIEJ MAJÓWKI!!!
niedziela, 21 kwietnia 2013
Brama wjazdowa
Przez całą zimę brama wjazdowa na nasze podwórko pozostawała otwarta. Oficjalną przyczyną jej niezamykania był śnieg, którego napadało tyle, że nie sposób było ją ruszyć. Ale tak naprawdę śnieg to tylko wymówka, bo oczywiście łatwo dałoby się go szypą odwalić.
Prawdziwa przyczyna niezamykania bramy to wygoda: otwartej bramy nie trzeba otwierać i zamykać za każdym razem, gdy jedziemy gdzieś autem. A nawet dwa razy: raz - przy wyjeździe, dwa - przy powrocie. A bywa i tak, że wyjeżdża się i wraca dwa razy dziennie, albo i trzy... Rozumiecie więc, że brama otwarta na oścież jest zdecydowanie wygodniejsza.
I tu natychmiast rodzi się pytanie: po co w ogóle stawiać bramę? No właśnie, po co? Żeby ochronić posesję? Jeśli się złodziej uprze, to brama go nie powstrzyma. Jakiś czas temu pisałem o niedalekim domu, z którego złodzieje w biały dzień wywieźli wszystko, łącznie z meblami. Sąsiedzi byli przekonani, że to przeprowadzka. Brama? Jaka brama!? A gdy kilka lat temu rozwaliłem samochód i postawiłem wrak na podwórku, to złodzieje gwizdnęli alufelgi i zamknięta brama też ich jakoś nie powstrzymała.
A więc może brama jest po to, żeby się obcy ludzie po podwórku nie kręcili? I tak się nie kręcą, nawet gdy brama jest otwarta. Jeśli ktoś do nas zachodzi, to zawsze w jakimś celu, a nie po to by sobie po podwórku pospacerować.
Może więc chodzi o obce zwierzęta? Tu brama rzeczywiście ma pewne uzasadnienie. Zamknięta powstrzyma obce psy przed, pardon mesdames et messieurs, sraniem na mój trawnik. Ale tylko te większe. Bo dziesięciocentymetrowy prześwit pod bramą wystarczy, by większość wiejskich kundli odwiedzała nas bez przeszkód. Fakt, że jednak nas nie odwiedza, zawdzięczamy własnemu psu, sporej wielkości owczarkowi po-niemieckiemu (prawie wilczur) który biega po obejściu luzem. Ale np. kury sąsiada się nim zupełnie nie przejmują i, jeśli tylko mają ochotę, przemierzają nasze podwórko w poszukiwaniu smakołyków w te i we wte. Ów prześwit zniknie, gdy na podjeździe pojawi się kostka brukowa, ale to pieśń przyszłości.
Kretów brama też jakoś nie zatrzymuje...
A więc do czego tak naprawdę służy nam brama (i cały płot)? Dlaczego wydajemy grube dziesiątki tysięcy złotych (90zł za metr bieżący siatki, gdy kilka lat temu stawiałem ogrodzenie), żeby odciąć się od świata, chociaż nawet najgrubszy mur nie zapewni nam stuprocentowego bezpieczeństwa, ani komfortu? Otóż moim zdaniem brama i płot służą wyłącznie podkreśleniu naszej własności. Pokazują: TO MOJE. Odtąd dotąd - MOJE i wara światu od tego. A im okazalszy płot, im bardziej kamienno-żeliwna, wymyślnie powyginana brama, tym bardziej jej właściciel mówi: patrzajta ludzie, jakim gospodarz! Patrzajta!
A ludzie patrzą (i złodzieje też patrzą).
Jeśli kiedyś będziecie jechać przez Wieś Anielską, zwróćcie uwagę, że zdecydowana większość bram, i tych skromnych, i tych wystawnych, przez cały czas stoi otworem. Bo komu by się chciało bez przerwy ją otwierać i zamykać, otwierać i zamykać, otwierać i zamykać...
Prawdziwa przyczyna niezamykania bramy to wygoda: otwartej bramy nie trzeba otwierać i zamykać za każdym razem, gdy jedziemy gdzieś autem. A nawet dwa razy: raz - przy wyjeździe, dwa - przy powrocie. A bywa i tak, że wyjeżdża się i wraca dwa razy dziennie, albo i trzy... Rozumiecie więc, że brama otwarta na oścież jest zdecydowanie wygodniejsza.
I tu natychmiast rodzi się pytanie: po co w ogóle stawiać bramę? No właśnie, po co? Żeby ochronić posesję? Jeśli się złodziej uprze, to brama go nie powstrzyma. Jakiś czas temu pisałem o niedalekim domu, z którego złodzieje w biały dzień wywieźli wszystko, łącznie z meblami. Sąsiedzi byli przekonani, że to przeprowadzka. Brama? Jaka brama!? A gdy kilka lat temu rozwaliłem samochód i postawiłem wrak na podwórku, to złodzieje gwizdnęli alufelgi i zamknięta brama też ich jakoś nie powstrzymała.
A więc może brama jest po to, żeby się obcy ludzie po podwórku nie kręcili? I tak się nie kręcą, nawet gdy brama jest otwarta. Jeśli ktoś do nas zachodzi, to zawsze w jakimś celu, a nie po to by sobie po podwórku pospacerować.
Może więc chodzi o obce zwierzęta? Tu brama rzeczywiście ma pewne uzasadnienie. Zamknięta powstrzyma obce psy przed, pardon mesdames et messieurs, sraniem na mój trawnik. Ale tylko te większe. Bo dziesięciocentymetrowy prześwit pod bramą wystarczy, by większość wiejskich kundli odwiedzała nas bez przeszkód. Fakt, że jednak nas nie odwiedza, zawdzięczamy własnemu psu, sporej wielkości owczarkowi po-niemieckiemu (prawie wilczur) który biega po obejściu luzem. Ale np. kury sąsiada się nim zupełnie nie przejmują i, jeśli tylko mają ochotę, przemierzają nasze podwórko w poszukiwaniu smakołyków w te i we wte. Ów prześwit zniknie, gdy na podjeździe pojawi się kostka brukowa, ale to pieśń przyszłości.
Kretów brama też jakoś nie zatrzymuje...
A więc do czego tak naprawdę służy nam brama (i cały płot)? Dlaczego wydajemy grube dziesiątki tysięcy złotych (90zł za metr bieżący siatki, gdy kilka lat temu stawiałem ogrodzenie), żeby odciąć się od świata, chociaż nawet najgrubszy mur nie zapewni nam stuprocentowego bezpieczeństwa, ani komfortu? Otóż moim zdaniem brama i płot służą wyłącznie podkreśleniu naszej własności. Pokazują: TO MOJE. Odtąd dotąd - MOJE i wara światu od tego. A im okazalszy płot, im bardziej kamienno-żeliwna, wymyślnie powyginana brama, tym bardziej jej właściciel mówi: patrzajta ludzie, jakim gospodarz! Patrzajta!
A ludzie patrzą (i złodzieje też patrzą).
Jeśli kiedyś będziecie jechać przez Wieś Anielską, zwróćcie uwagę, że zdecydowana większość bram, i tych skromnych, i tych wystawnych, przez cały czas stoi otworem. Bo komu by się chciało bez przerwy ją otwierać i zamykać, otwierać i zamykać, otwierać i zamykać...
niedziela, 14 kwietnia 2013
Strumień
Po wiosennych roztopach droga do mojej posesji wygląda tak:
A nie mówiłem?
- Jak dojedziesz do domu, to zaparkuj u sąsiadów. - głos mojej mamy w telefonie zdradza mieszankę rozbawienia z lekkim przerażeniem.
Dojeżdżam, skręcam do sąsiadów, moja mama już brodzi w strumieniu z gumofilcami w dłoniach. Bez nich nie dostałbym się na własne podwórko.
Następnego ranka sytuacja powtarza się w odwrotnej kolejności: zakładam gumofilce i z półbutami w dłoniach brodzę przez strumień, w który zamieniła się droga. Wsiadam do auta, zmieniam buty, gumofilce lądują z tyłu na podłodze - przydadzą się po południu.
A wszystko przez to, że droga do mojej posesji biegnie pomiędzy dwoma lekko pochyłymi w jej kierunku polami. W czasie wiosennych roztopów lub gdy mocno pada, droga zmienia się w rynnę. Jedyne rozwiązanie - solidna jej przebudowa. Temat rzeka...
Dzisiaj w remizie zwołano wiejskie zebranie, podobno również w sprawie drogi. Co dalej - o tym mam nadzieję napisać za tydzień.
A nie mówiłem?
- Jak dojedziesz do domu, to zaparkuj u sąsiadów. - głos mojej mamy w telefonie zdradza mieszankę rozbawienia z lekkim przerażeniem.
Dojeżdżam, skręcam do sąsiadów, moja mama już brodzi w strumieniu z gumofilcami w dłoniach. Bez nich nie dostałbym się na własne podwórko.
Następnego ranka sytuacja powtarza się w odwrotnej kolejności: zakładam gumofilce i z półbutami w dłoniach brodzę przez strumień, w który zamieniła się droga. Wsiadam do auta, zmieniam buty, gumofilce lądują z tyłu na podłodze - przydadzą się po południu.
A wszystko przez to, że droga do mojej posesji biegnie pomiędzy dwoma lekko pochyłymi w jej kierunku polami. W czasie wiosennych roztopów lub gdy mocno pada, droga zmienia się w rynnę. Jedyne rozwiązanie - solidna jej przebudowa. Temat rzeka...
Dzisiaj w remizie zwołano wiejskie zebranie, podobno również w sprawie drogi. Co dalej - o tym mam nadzieję napisać za tydzień.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Impresja
Wjeżdżam na parking przed naszym ulubionym wiejskim sklepem. W tym samym momencie zajeżdżają jeszcze dwa auta. Parkujemy, wysiadamy, trzaskamy drzwiami. Nikt nie zamyka samochodu na klucz.
Niektóre parkujące samochody mają uchylone okna, w jednym czy dwóch gra radio. Przechodząc obok jakiejś skody, przez szybę widzę na tylnym siedzeniu siaty z zakupami. Grzybki blokujące drzwi - podniesione.
Zajeżdża kolejne auto: nowe, drogie. Właściciel wysiada, naciska guzik pilota, błyskają migacze. Człowiek idzie w kierunku sklepu, nagle przystaje, wraca się, otwiera auto i wyciąga torby na zakupy, których zapomniał. Klepie się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyka, macha ręką, idzie na zakupy. Auto stoi otwarte.
Lubię mieszkać na wsi...
Niektóre parkujące samochody mają uchylone okna, w jednym czy dwóch gra radio. Przechodząc obok jakiejś skody, przez szybę widzę na tylnym siedzeniu siaty z zakupami. Grzybki blokujące drzwi - podniesione.
Zajeżdża kolejne auto: nowe, drogie. Właściciel wysiada, naciska guzik pilota, błyskają migacze. Człowiek idzie w kierunku sklepu, nagle przystaje, wraca się, otwiera auto i wyciąga torby na zakupy, których zapomniał. Klepie się po kieszeniach w poszukiwaniu kluczyka, macha ręką, idzie na zakupy. Auto stoi otwarte.
Lubię mieszkać na wsi...
niedziela, 31 marca 2013
Na sankach
- Tata, zobacz, zajączek już był!!!
Moje dzieci z właściwą wszystkim dzieciom bystrością wypatrzyły prezenty od zajączka natychmiast po wkroczeniu do salonu. Zajączek schował upominki pod szafą, uzgodniwszy to z nami poprzedniego wieczora. Wygląda na to, że kompletnie naszych dzieci nie docenił...
- Wiesz, tata, zajączek w tym roku miał o wiele łatwiej. - Powiedział mój synek patrząc na zamieć za oknem.
- Synku, ale przecież w takim śniegu nawet zającom ciężko się biega.
- Miał łatwiej, bo nie musiał dźwigać worka z prezentami na plecach. On go ciągnął na sankach.
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!
p.s.
Piszę dalej. Jeszcze nie wiem jak długo, ale jeszcze trochę pociągnę.
p.s.2
Taki oto ptak zjawił się dziś w naszym karmniku. Sprawdziłem w atlasie ptaków - nie ma...
Ktoś może wie, co to za gatunek?
Moje dzieci z właściwą wszystkim dzieciom bystrością wypatrzyły prezenty od zajączka natychmiast po wkroczeniu do salonu. Zajączek schował upominki pod szafą, uzgodniwszy to z nami poprzedniego wieczora. Wygląda na to, że kompletnie naszych dzieci nie docenił...
- Wiesz, tata, zajączek w tym roku miał o wiele łatwiej. - Powiedział mój synek patrząc na zamieć za oknem.
- Synku, ale przecież w takim śniegu nawet zającom ciężko się biega.
- Miał łatwiej, bo nie musiał dźwigać worka z prezentami na plecach. On go ciągnął na sankach.
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!
p.s.
Piszę dalej. Jeszcze nie wiem jak długo, ale jeszcze trochę pociągnę.
p.s.2
Taki oto ptak zjawił się dziś w naszym karmniku. Sprawdziłem w atlasie ptaków - nie ma...
Ktoś może wie, co to za gatunek?
niedziela, 24 marca 2013
Zamarzłem
Dziś jest minus dwanaście stopni. Mój umysł zamarzł i odmówił współpracy.
Ale tak naprawdę mróz to tylko pretekst, żeby nic nie napisać. Bo, uczciwie mówiąc, już od dłuższego czasu biję się z myślami, czy by nie odłożyć pióra na półkę. Czuję bowiem, że opowieść o Wsi Anielskiej powoli dobiega końca. Bo ile można pisać o krecich kopcach i kompoście... No dobrze, o kopcach to ja mógłbym pisać codziennie, tylko kto by to czytał?
Może jednak zdarzyć się i tak, że z przyjściem wiosny również w mojej głowie zakwitną nowe pomysły.
Poczekajmy, Drodzy Czytelnicy, jeszcze tydzień. W przyszłą niedzielę dam Wam znać, co dalej. Do zobaczenia!
Ale tak naprawdę mróz to tylko pretekst, żeby nic nie napisać. Bo, uczciwie mówiąc, już od dłuższego czasu biję się z myślami, czy by nie odłożyć pióra na półkę. Czuję bowiem, że opowieść o Wsi Anielskiej powoli dobiega końca. Bo ile można pisać o krecich kopcach i kompoście... No dobrze, o kopcach to ja mógłbym pisać codziennie, tylko kto by to czytał?
Może jednak zdarzyć się i tak, że z przyjściem wiosny również w mojej głowie zakwitną nowe pomysły.
Poczekajmy, Drodzy Czytelnicy, jeszcze tydzień. W przyszłą niedzielę dam Wam znać, co dalej. Do zobaczenia!
niedziela, 17 marca 2013
Na zeszyt
Na zeszyt, czyli gdy się zapomniało pieniędzy, a wielka sterta zakupów właśnie przemieściła się z koszyka na ladę i teraz, sztuka za sztuką, frunie z krótkim "pip" nad szklanym kwadratem czytnika.
Zapewne każdy z nas przeżył taką sytuację: "Dziewięćdziesiąt siedem, piętnaście" - mówi sprzedawczyni, a my sięgamy do kieszeni, w której zwykle trzymamy pieniądze, i w pół sekundy zamieramy oblani falą zimnego potu - nie ma portfela! Może został w tej drugiej kurtce, może na biurku, a może, nie daj boże, ukradli! Sprzedawczyni patrzy wyczekująco, gdy nerwowo macamy wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca na ciele, kolejka za nami głośno wypuszcza powietrze przez nos, a my w końcu bezradnie rozkładamy ręce: nie ma...
Na Wsi Anielskiej nagły brak portfela to żaden problem.
- Na zeszyt? - pyta sprzedawczyni widząc, że na darmo obmacuję wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca.
- Poproszę - odpowiadam - wpadnę później i zapłacę.
Portfel faktycznie leży na biurku. "Cały dzień jeździłem bez dokumentów, no nieźle..." - myślę, po czym zabieram dzieciaki na przejażdżkę, żeby uregulować dług. Oczywiście nic by się nie stało, gdybym zapłacił dopiero przy następnych zakupach, ale raz - nie lubię mieć długów, dwa - jako wytrawny rodzic skrzętnie wykorzystuję niespodziewaną okazję do skanalizowania energii dzieciaków, od której, zwłaszcza zimą, chałupa drży w posadach.
p.s.
Osiedlowe sklepiki w mieście też sprzedają na zeszyt, oczywiście gdy już przestaniemy być anonimowi dla pani Marzenki za ladą. Tylko w supermarketach nie ma szans. Tym bardziej, im większa sterta zakupów wylądowała na ruchomej taśmie przy kasie...
Zapewne każdy z nas przeżył taką sytuację: "Dziewięćdziesiąt siedem, piętnaście" - mówi sprzedawczyni, a my sięgamy do kieszeni, w której zwykle trzymamy pieniądze, i w pół sekundy zamieramy oblani falą zimnego potu - nie ma portfela! Może został w tej drugiej kurtce, może na biurku, a może, nie daj boże, ukradli! Sprzedawczyni patrzy wyczekująco, gdy nerwowo macamy wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca na ciele, kolejka za nami głośno wypuszcza powietrze przez nos, a my w końcu bezradnie rozkładamy ręce: nie ma...
Na Wsi Anielskiej nagły brak portfela to żaden problem.
- Na zeszyt? - pyta sprzedawczyni widząc, że na darmo obmacuję wszystkie możliwe i niemożliwe miejsca.
- Poproszę - odpowiadam - wpadnę później i zapłacę.
Portfel faktycznie leży na biurku. "Cały dzień jeździłem bez dokumentów, no nieźle..." - myślę, po czym zabieram dzieciaki na przejażdżkę, żeby uregulować dług. Oczywiście nic by się nie stało, gdybym zapłacił dopiero przy następnych zakupach, ale raz - nie lubię mieć długów, dwa - jako wytrawny rodzic skrzętnie wykorzystuję niespodziewaną okazję do skanalizowania energii dzieciaków, od której, zwłaszcza zimą, chałupa drży w posadach.
p.s.
Osiedlowe sklepiki w mieście też sprzedają na zeszyt, oczywiście gdy już przestaniemy być anonimowi dla pani Marzenki za ladą. Tylko w supermarketach nie ma szans. Tym bardziej, im większa sterta zakupów wylądowała na ruchomej taśmie przy kasie...
niedziela, 10 marca 2013
Błoto
- Kochanie, potrzebuję buty na wiosnę. Jedziemy na zakupy.
- Mhm...
- Tylko dokąd pojedziemy? Bo najwięcej sklepów jest w Krakowskiej, ale tam zawsze takie tłumy...
- Kochanie, ty się nie zastanawiaj nad galerią. Ty mi lepiej powiedz, jak się wydostać na asfalt.
Małżonka już miała parsknąć śmiechem, ale w tej samej chwili uświadomiła sobie, że moje pytanie to tylko pół-żart, a drugie pół to zupełnie poważny problem.
Droga, przy której leży nasza posesja, leży jakieś sto pięćdziesiąt metrów od szosy. Pierwsze sto trzydzieści pokrywa asfalt, ostatnie dwadzieścia - już nie. Ostatnie dwadzieścia metrów to nadal polna droga, która w czasie deszczy i roztopów zamienia się w wypełnioną błotem dwumetrowej szerokości rynnę. Przeszkodę, którą trudno pokonać w kaloszach, a co dopiero samochodem.
Teraz i tak jest lepiej. Gdy kupowałem działkę, całe sto pięćdziesiąt metrów dojazdówki było nieutwardzone. Jakieś dwa, trzy lata temu gmina zlitowała się i wylała nam cienką warstwę asfaltu (który pęka pod każdym większym autem, ale to opowieść na inny raz). Z nieznanych mi powodów gminie zabrakło litości na ostatnie dwadzieścia metrów, przez co każdej wczesnej wiosny, każdego deszczowego lata, każdej późnej jesieni oraz przy każdej większej ulewie wydostanie się z naszej posesji stanowi problem. A jeszcze większy problem to powrót, bo mieszkamy na niewielkim wzniesieniu. Gdy wyjeżdżamy z domu, jest troszkę łatwiej, gdy wracamy, mamy pod górkę, metaforycznie i dosłownie.
Kilka razy drogę pokryto żwirem z niedalekiego kamieniołomu. Raz na mój koszt, gdy musiałem zapewnić dojazd ciężarówkom z materiałami na budowę. Raz wykosztował się sąsiad, który zamieszkał kawałek dalej (on ma jeszcze gorzej, bo nie dwadzieścia a osiemdziesiąt metrów błota, ale dla mnie to żadne pocieszenie). Raz żwir wysypano na koszt gminy. Niespodziewany widok wywrotek wypełnionych kamieniem uniósł nam brwi na wiele godzin. Sęk w tym, że żwir rozwiązuje problem na chwilę. Nie ma takiej ilości kamieni, których nasze błoto by nie wchłonęło. A co nie wchłonie, to większa ulewa wypłucze i poniesie w dół, w stronę asfaltu.
W zeszłym roku wójt narobił nam nadziei. Zwołał zebranie i triumfalnie ogłosił: Robimy! Sęk w tym, że wymaga to dobrej woli wszystkich właścicieli działek, wzdłuż których nasza droga wiedzie - każdy z nas musiałby oddać odrobinę swojej ziemi, by droga miała przepisowe dziesięć metrów szerokości razem z rowami odwadniającymi. A ponieważ właścicieli jest co najmniej dwudziestu, łatwo przewidzieć, że łatwo nie pójdzie... Zebranie odbyło się latem zeszłego roku (pisałem o tym tutaj), od tej pory nastała cisza.
Jutro wybieram się do wójta pogadać o kolejnej ciężarówce żwiru... Zakupy czekają na koniec roztopów.
- Mhm...
- Tylko dokąd pojedziemy? Bo najwięcej sklepów jest w Krakowskiej, ale tam zawsze takie tłumy...
- Kochanie, ty się nie zastanawiaj nad galerią. Ty mi lepiej powiedz, jak się wydostać na asfalt.
Małżonka już miała parsknąć śmiechem, ale w tej samej chwili uświadomiła sobie, że moje pytanie to tylko pół-żart, a drugie pół to zupełnie poważny problem.
Droga, przy której leży nasza posesja, leży jakieś sto pięćdziesiąt metrów od szosy. Pierwsze sto trzydzieści pokrywa asfalt, ostatnie dwadzieścia - już nie. Ostatnie dwadzieścia metrów to nadal polna droga, która w czasie deszczy i roztopów zamienia się w wypełnioną błotem dwumetrowej szerokości rynnę. Przeszkodę, którą trudno pokonać w kaloszach, a co dopiero samochodem.
Teraz i tak jest lepiej. Gdy kupowałem działkę, całe sto pięćdziesiąt metrów dojazdówki było nieutwardzone. Jakieś dwa, trzy lata temu gmina zlitowała się i wylała nam cienką warstwę asfaltu (który pęka pod każdym większym autem, ale to opowieść na inny raz). Z nieznanych mi powodów gminie zabrakło litości na ostatnie dwadzieścia metrów, przez co każdej wczesnej wiosny, każdego deszczowego lata, każdej późnej jesieni oraz przy każdej większej ulewie wydostanie się z naszej posesji stanowi problem. A jeszcze większy problem to powrót, bo mieszkamy na niewielkim wzniesieniu. Gdy wyjeżdżamy z domu, jest troszkę łatwiej, gdy wracamy, mamy pod górkę, metaforycznie i dosłownie.
Kilka razy drogę pokryto żwirem z niedalekiego kamieniołomu. Raz na mój koszt, gdy musiałem zapewnić dojazd ciężarówkom z materiałami na budowę. Raz wykosztował się sąsiad, który zamieszkał kawałek dalej (on ma jeszcze gorzej, bo nie dwadzieścia a osiemdziesiąt metrów błota, ale dla mnie to żadne pocieszenie). Raz żwir wysypano na koszt gminy. Niespodziewany widok wywrotek wypełnionych kamieniem uniósł nam brwi na wiele godzin. Sęk w tym, że żwir rozwiązuje problem na chwilę. Nie ma takiej ilości kamieni, których nasze błoto by nie wchłonęło. A co nie wchłonie, to większa ulewa wypłucze i poniesie w dół, w stronę asfaltu.
W zeszłym roku wójt narobił nam nadziei. Zwołał zebranie i triumfalnie ogłosił: Robimy! Sęk w tym, że wymaga to dobrej woli wszystkich właścicieli działek, wzdłuż których nasza droga wiedzie - każdy z nas musiałby oddać odrobinę swojej ziemi, by droga miała przepisowe dziesięć metrów szerokości razem z rowami odwadniającymi. A ponieważ właścicieli jest co najmniej dwudziestu, łatwo przewidzieć, że łatwo nie pójdzie... Zebranie odbyło się latem zeszłego roku (pisałem o tym tutaj), od tej pory nastała cisza.
Jutro wybieram się do wójta pogadać o kolejnej ciężarówce żwiru... Zakupy czekają na koniec roztopów.
niedziela, 3 marca 2013
Busy
Stoję na przystanku na wylocie z miasta wśród co najmniej dziesięciu innych oczekujących. Jest szesnasta, czas powrotu z pracy do domu. Patrzę na tłumek i zastanawiam się, którym busem uda mi się dojechać do domu. Zza zakrętu wyłania się czerwony mercedes. Wypełniony do ostatniego centymetra sześciennego, nawet się nie zatrzymuje.
Kolejny bus pojawia się po dziesięciu minutach. Machamy... staje! Wśród czekających na przystanku zaczyna się gra: niby od niechcenia, ale z całą możliwą stanowczością zmierzamy do drzwi, każdy chce jechać. Podchodzę i ja, bez większej nadziei. Do wypełnionego busa wcisnęło się jeszcze pięć osób, ja stoję szósty. W puszce sardynek dostrzegam jeszcze niewielką przestrzeń, wchodzę więc, choć jestem pewny, że kierowca mnie wyprosi. A jednak mam szczęście, na pytający wzrok kierowcy podaję nazwę miejscowości i wręczam monetę. Ruszamy.
Jadę na jednej nodze. Druga, ugięta w kolanie, unosi się milimetry nad czyimś butem. Skręcony tułów omija barierkę, głowa przekrzywiona - busy są niskie, ja wręcz przeciwnie. Z głośników dudni popowa sieczka popularnej stacji radiowej. Każdy kierowca busa słucha tej samej, na okrągło, cały dzień. Jak oni to wytrzymują? Drugim źródłem hałasu jest obowiązkowe CB radio, które służy do ostrzegania przed policją, oraz do krótkich pogawędek, gdy dwa busy mijają się na szosie.
- Cześć, Jureczku, co tam?
- Bzrrrrzzzzwiwwwwzzzrrr... (muzyka skutecznie zagłusza pełną trzasków i szumów odpowiedź Jureczka)
- U mnie też czysto, tylko jest korek do Kleparza.
- Bzirrwwwwwrreeechszzszsz...
- No, też się trzymaj, Jureczek.
Pasażerowie milczą. Wzrok nieobecny, każdy chroni się we własnym wnętrzu starając się nie zwracać uwagi na pogwałcenie strefy intymnej. Niektórzy z siedzących szczęściarzy grzebią w telefonach, bardziej dla zabicia czasu, niż z rzeczywistej potrzeby wysłania SMS-a.
A co by było, gdyby był wypadek? Staram się odgonić natrętne pytanie. Jazda busami rodzi uczucia sprzeczne: oburzenie, że pazerni kierowcy nabijają pojazdy grubo ponad limit rezonuje z ulgą, że się załapało i jedzie się do domu. Nie szkodzi, że na jednej nodze, przecież nam wypadek się nie zdarzy, prawda?
Zaduch w busie taki, że nie sposób oddychać. Okna zaparowane. Na szczęście kierowca uchylił szybę, więc delikatne podmuchy zimnego powietrza przynoszą ulgę tym z przodu. Ci z tyłu mają jednak gorzej - myśl o cudzej niedoli przynosi niewielkie pocieszenie.
-Wysiadają! - stłumiony głos z wnętrza wieloryba dochodzi do kierowcy, który zjeżdża na przystanek.
Drzwi się otwierają, wysiadam ja i czworo innych, żeby ten z samego końca mógł najpierw przepchać się do przodu, a potem wyskoczyć na zewnątrz. Dla mnie to okazja do kilku głębokich oddechów i nadzieja, że zrobi się luźniej. Nie zrobi. Na przystanku ktoś czekał. Zmieści się, skoro jeden wysiadł, to jeden wejdzie. Pakujemy się do środka w lekko zmienionym układzie. Teraz stoję nieco głębiej, tuż za kierowcą, tym razem już na dwóch nogach. Głowa nadal przechylona na bok.
Migacz błyska, kierowca włącza się do ruchu. Nie jest to proste, długi sznur aut nie zostawia wolnej przestrzeni, żaden nie zwolni, nikt nie lubi jechać za busem. Kierowca rusza poboczem i wciska się między auta. Busiarze to najbezczelniejsi uczestnicy ruchu. Wymuszają pierwszeństwo, omijają korki chodnikami, skręcają z pasów do jazdy prosto, jadą prosto z pasów do skrętu i robią sto innych rzeczy, byle jechać, a nie stać. Po części ich rozumiem: albo jedziemy zgodnie z przepisami, albo zgodnie z rozkładem. Tolerancja dla ich wyczynów rośnie we wnętrzu busa. Kierowcy innych aut klną, ci bardziej krewcy trąbią, czego żaden busiarz nie skwituje nawet wzruszeniem ramion.
Jadę już blisko pół godziny. Zaduch, zakręty i ciągłe przyspieszanie i hamowanie wywołują mdłości. Całe szczęście, że zrobiło się trochę luźniej. Udało mi się nawet usiąść. Fotele w busach osadzone są tak blisko, że kolanami wypycham oparcie tego z przodu. Gdyby zdarzył się wypadek, to nogi trzaskają jak zapałki... Teraz jednak nie zwracam na to uwagi. Jestem zmęczony po całym dniu pracy, głodny, mdli mnie od jazdy i nie mam czym oddychać. Przy życiu trzyma mnie najpierw myśl, a potem widok ostatniej prostej.
- Wysiadają! - mówię do kierowcy ustalonym kodem. Milimetrowe kiwnięcie głową oznacza, że usłyszał.
Chwilę później zjeżdżamy do zatoczki. Otwieram drzwi, wyskakuję na chodnik, prostuję wszystkie kości i zaciągam się tlenem. "Ostatni raz. Ostatni raz jechałem busem" - składam w myślach solenną przysięgę, doskonale wiedząc, że to nieprawda.
Kolejny bus pojawia się po dziesięciu minutach. Machamy... staje! Wśród czekających na przystanku zaczyna się gra: niby od niechcenia, ale z całą możliwą stanowczością zmierzamy do drzwi, każdy chce jechać. Podchodzę i ja, bez większej nadziei. Do wypełnionego busa wcisnęło się jeszcze pięć osób, ja stoję szósty. W puszce sardynek dostrzegam jeszcze niewielką przestrzeń, wchodzę więc, choć jestem pewny, że kierowca mnie wyprosi. A jednak mam szczęście, na pytający wzrok kierowcy podaję nazwę miejscowości i wręczam monetę. Ruszamy.
Jadę na jednej nodze. Druga, ugięta w kolanie, unosi się milimetry nad czyimś butem. Skręcony tułów omija barierkę, głowa przekrzywiona - busy są niskie, ja wręcz przeciwnie. Z głośników dudni popowa sieczka popularnej stacji radiowej. Każdy kierowca busa słucha tej samej, na okrągło, cały dzień. Jak oni to wytrzymują? Drugim źródłem hałasu jest obowiązkowe CB radio, które służy do ostrzegania przed policją, oraz do krótkich pogawędek, gdy dwa busy mijają się na szosie.
- Cześć, Jureczku, co tam?
- Bzrrrrzzzzwiwwwwzzzrrr... (muzyka skutecznie zagłusza pełną trzasków i szumów odpowiedź Jureczka)
- U mnie też czysto, tylko jest korek do Kleparza.
- Bzirrwwwwwrreeechszzszsz...
- No, też się trzymaj, Jureczek.
Pasażerowie milczą. Wzrok nieobecny, każdy chroni się we własnym wnętrzu starając się nie zwracać uwagi na pogwałcenie strefy intymnej. Niektórzy z siedzących szczęściarzy grzebią w telefonach, bardziej dla zabicia czasu, niż z rzeczywistej potrzeby wysłania SMS-a.
A co by było, gdyby był wypadek? Staram się odgonić natrętne pytanie. Jazda busami rodzi uczucia sprzeczne: oburzenie, że pazerni kierowcy nabijają pojazdy grubo ponad limit rezonuje z ulgą, że się załapało i jedzie się do domu. Nie szkodzi, że na jednej nodze, przecież nam wypadek się nie zdarzy, prawda?
Zaduch w busie taki, że nie sposób oddychać. Okna zaparowane. Na szczęście kierowca uchylił szybę, więc delikatne podmuchy zimnego powietrza przynoszą ulgę tym z przodu. Ci z tyłu mają jednak gorzej - myśl o cudzej niedoli przynosi niewielkie pocieszenie.
-Wysiadają! - stłumiony głos z wnętrza wieloryba dochodzi do kierowcy, który zjeżdża na przystanek.
Drzwi się otwierają, wysiadam ja i czworo innych, żeby ten z samego końca mógł najpierw przepchać się do przodu, a potem wyskoczyć na zewnątrz. Dla mnie to okazja do kilku głębokich oddechów i nadzieja, że zrobi się luźniej. Nie zrobi. Na przystanku ktoś czekał. Zmieści się, skoro jeden wysiadł, to jeden wejdzie. Pakujemy się do środka w lekko zmienionym układzie. Teraz stoję nieco głębiej, tuż za kierowcą, tym razem już na dwóch nogach. Głowa nadal przechylona na bok.
Migacz błyska, kierowca włącza się do ruchu. Nie jest to proste, długi sznur aut nie zostawia wolnej przestrzeni, żaden nie zwolni, nikt nie lubi jechać za busem. Kierowca rusza poboczem i wciska się między auta. Busiarze to najbezczelniejsi uczestnicy ruchu. Wymuszają pierwszeństwo, omijają korki chodnikami, skręcają z pasów do jazdy prosto, jadą prosto z pasów do skrętu i robią sto innych rzeczy, byle jechać, a nie stać. Po części ich rozumiem: albo jedziemy zgodnie z przepisami, albo zgodnie z rozkładem. Tolerancja dla ich wyczynów rośnie we wnętrzu busa. Kierowcy innych aut klną, ci bardziej krewcy trąbią, czego żaden busiarz nie skwituje nawet wzruszeniem ramion.
Jadę już blisko pół godziny. Zaduch, zakręty i ciągłe przyspieszanie i hamowanie wywołują mdłości. Całe szczęście, że zrobiło się trochę luźniej. Udało mi się nawet usiąść. Fotele w busach osadzone są tak blisko, że kolanami wypycham oparcie tego z przodu. Gdyby zdarzył się wypadek, to nogi trzaskają jak zapałki... Teraz jednak nie zwracam na to uwagi. Jestem zmęczony po całym dniu pracy, głodny, mdli mnie od jazdy i nie mam czym oddychać. Przy życiu trzyma mnie najpierw myśl, a potem widok ostatniej prostej.
- Wysiadają! - mówię do kierowcy ustalonym kodem. Milimetrowe kiwnięcie głową oznacza, że usłyszał.
Chwilę później zjeżdżamy do zatoczki. Otwieram drzwi, wyskakuję na chodnik, prostuję wszystkie kości i zaciągam się tlenem. "Ostatni raz. Ostatni raz jechałem busem" - składam w myślach solenną przysięgę, doskonale wiedząc, że to nieprawda.
niedziela, 24 lutego 2013
Droga po zimie
Droga po zimie wygląda jak wielbłąd. Jak stado wielbłądów. Wielkie stado mniejszych i większych wielbłądów, które ustawiły się w kilkukilometrowy szereg.
Wczoraj, po trwającej całą zimę przerwie, przejechałem drogą powiatową biegnącą przez naszą gminę. Tą świeżo wyremontowaną, o której pisałem tutaj. Zimą droga biegnąca przez Dołki w jej kierunku jest nieprzejezdna z powodu stromizny. Gdy spadnie śnieg i zrobi się ślisko, nie zapuszczają się na nią nawet pługopiaskarki, przez co do gminy musimy jeździć dookoła.
Wczoraj przejechałem drogą powiatową od drugiej strony. Przejechałem... Powinienem raczej napisać "przekołysałem się", "przebujałem się", "odbyłem darmową jazdę kolejką górską". Gdy zjeżdżałem z niej jesienią, droga była gładka jak pas lotniska. Po zimie asfalt wybrzuszył się w długą serię mniejszych i większych garbów. Niektóre mają niecały metr, inne wybrzuszyły drogę na całej jej szerokości. Na większości z nich asfalt jedynie się wybrzuszył, na niektórych już pojawiły się pęknięcia, które za chwilę zamienią się w dziury.
I CAŁY REMONT SZLAG TRAFIŁ!
Bo ktoś nie pomyślał o zrobieniu odwodnienia, chociaż wszyscy wiedzieli, że garby pojawiają się na drodze co roku, bo pod nią biegnie jakiś podziemny strumień, który zimą zamarza, przez co ziemia się wybrzusza. A może ów ktoś o tym wiedział, ale miał to gdzieś? Bo odwodnienie to dodatkowe koszty, a przecież budżet jest jaki jest, więc remont trzeba zrobić jak najtaniej... A że po zimie droga się zepsuje? To się przecież załata. A za dziesięć lat zrobi się następny remont. A wtedy to już ktoś inny pewnie będzie decydował, więc niech on się martwi...
Życzę ci, ktosiu, żebyś kiedyś przejechał się naszą drogą powiatową. Najlepiej w nocy, po ciemku. I żebyś rozwalił sobie na niej zawieszenie. Żebyś na własnej skórze poczuł skutki twojej decyzji.
Bardzo ci, ktosiu, dziękuję.
Wczoraj, po trwającej całą zimę przerwie, przejechałem drogą powiatową biegnącą przez naszą gminę. Tą świeżo wyremontowaną, o której pisałem tutaj. Zimą droga biegnąca przez Dołki w jej kierunku jest nieprzejezdna z powodu stromizny. Gdy spadnie śnieg i zrobi się ślisko, nie zapuszczają się na nią nawet pługopiaskarki, przez co do gminy musimy jeździć dookoła.
Wczoraj przejechałem drogą powiatową od drugiej strony. Przejechałem... Powinienem raczej napisać "przekołysałem się", "przebujałem się", "odbyłem darmową jazdę kolejką górską". Gdy zjeżdżałem z niej jesienią, droga była gładka jak pas lotniska. Po zimie asfalt wybrzuszył się w długą serię mniejszych i większych garbów. Niektóre mają niecały metr, inne wybrzuszyły drogę na całej jej szerokości. Na większości z nich asfalt jedynie się wybrzuszył, na niektórych już pojawiły się pęknięcia, które za chwilę zamienią się w dziury.
I CAŁY REMONT SZLAG TRAFIŁ!
Bo ktoś nie pomyślał o zrobieniu odwodnienia, chociaż wszyscy wiedzieli, że garby pojawiają się na drodze co roku, bo pod nią biegnie jakiś podziemny strumień, który zimą zamarza, przez co ziemia się wybrzusza. A może ów ktoś o tym wiedział, ale miał to gdzieś? Bo odwodnienie to dodatkowe koszty, a przecież budżet jest jaki jest, więc remont trzeba zrobić jak najtaniej... A że po zimie droga się zepsuje? To się przecież załata. A za dziesięć lat zrobi się następny remont. A wtedy to już ktoś inny pewnie będzie decydował, więc niech on się martwi...
Życzę ci, ktosiu, żebyś kiedyś przejechał się naszą drogą powiatową. Najlepiej w nocy, po ciemku. I żebyś rozwalił sobie na niej zawieszenie. Żebyś na własnej skórze poczuł skutki twojej decyzji.
Bardzo ci, ktosiu, dziękuję.
niedziela, 17 lutego 2013
Nic się nie dzieje
Zupełnie nic.
Bezruch.
Cisza.
Patrzę przez okno. Nieruchome, przykryte śniegiem drzewa, krzewy i krzaki. Ciekawe, jaka jest różnica między krzewem a krzakiem... Może taka, że krzewy się pielęgnuje, a krzaki po prostu sobie rosną?
Nie widać żadnych saren ani zajęcy. Często widzimy je gdy jedziemy do pracy samochodem lub w czasie spaceru. Od dłuższego czasu nie ma ani jednej sztuki.
Nie widać wiejskich kundli, które jeszcze niedawno całym stadem koczowały przy sąsiedniej bramie w nadziei na szybki numerek z zakochaną suczką.
Nie widać ludzi. Życie towarzyskie na Dołkach ogranicza się do nielicznych machnięć ręką do przejeżdżających autami sąsiadów. Ruch zmalał do kilku samochodów dziennie.
Na polach kompletna pustka. Ani widu gospodarza, który trąc podbródek zastanawiałby się czym je w tym roku obsiać.
Na drutach przycupnęło stado dzierlatek. Jest ich chyba ze dwieście. Wszystkie siedzą osowiałe i rozglądają się, jak ja, w poszukiwaniu jakiegoś ruchu.
Nawet wiatr zwinął się w kłębek w krzakach za stodołą i drzemie.
Czeka na wiosnę, jak wszyscy.
Bezruch.
Cisza.
Patrzę przez okno. Nieruchome, przykryte śniegiem drzewa, krzewy i krzaki. Ciekawe, jaka jest różnica między krzewem a krzakiem... Może taka, że krzewy się pielęgnuje, a krzaki po prostu sobie rosną?
Nie widać żadnych saren ani zajęcy. Często widzimy je gdy jedziemy do pracy samochodem lub w czasie spaceru. Od dłuższego czasu nie ma ani jednej sztuki.
Nie widać wiejskich kundli, które jeszcze niedawno całym stadem koczowały przy sąsiedniej bramie w nadziei na szybki numerek z zakochaną suczką.
Nie widać ludzi. Życie towarzyskie na Dołkach ogranicza się do nielicznych machnięć ręką do przejeżdżających autami sąsiadów. Ruch zmalał do kilku samochodów dziennie.
Na polach kompletna pustka. Ani widu gospodarza, który trąc podbródek zastanawiałby się czym je w tym roku obsiać.
Na drutach przycupnęło stado dzierlatek. Jest ich chyba ze dwieście. Wszystkie siedzą osowiałe i rozglądają się, jak ja, w poszukiwaniu jakiegoś ruchu.
Nawet wiatr zwinął się w kłębek w krzakach za stodołą i drzemie.
Czeka na wiosnę, jak wszyscy.
niedziela, 10 lutego 2013
Jajko mądrzejsze od kury
A właściwie nie jajko, ale żarówka. Energooszczędna żarówka z IKEA, którą kupiłem kilka dni temu. Żarówka wygląda tak:
Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną, ciemnoczerwoną kropę umieszczoną na korpusie żarówki. Ja, kupując, uwagi nie zwróciłem, no i mam za swoje. Po części winą obarczam małżonkę, która, zniecierpliwiona moimi przedłużającymi się studiami każdego modelu, krzyknęła najgłośniejszym z szeptów:
- No jak długo można wybierać żarówkę!?
Chwyciłem więc pospiesznie tę, która wydawała mi się najbardziej odpowiednia, po czym poszliśmy oglądać doniczki...
W domu wkręciłem żarówkę w lampę i włączyłem prąd. Nic. Ciemno. Jasny gwint, kupiłem uszkodzoną... Nagle żarówka rozbłysła, po czym zaczęła migać w tempie: sekunda - świeci, sekunda - nie świeci. Po kilku cyklach zaświeciła na dobre. Stojący pod lampą słup soli powoli zaczął wracać do postaci piszącego te słowa. I w tym momencie żarówka zgasła na dobre.
Winna okazała się kropa, która tak naprawdę jest fotokomórką. Żarówkę wyposażono (czego dowiedziałem się, a właściwie domyśliłem z serii niewielkich ikonek na opakowaniu) w układ elektroniczny, który pozwala włączyć ją do prądu na stałe, a żarówka sama będzie decydowała kiedy się włączyć. Sęk w tym, że u mnie nie zadziałało. To znaczy gdy żarówka się włączyła, to kropa uznała, że jest jasno, więc wyłączyła żarówkę. Gdy zapadła ciemność - kropa żarówkę włączyła. A po kilku takich przepychankach, uznała, że ktoś jaja sobie z niej robi i wyłączyła żarówkę na dobre.
Wymyśliłem dwa rozwiązania węzła gordyjskiego: albo zwrócić żarówkę do sklepu, albo zakleić kropę czarną taśmą izolacyjną, żeby jej się wydawało, że wciąż jest ciemno. Dzięki temu to JA decyduję, kiedy żarówka ma świecić. Wrodzone lenistwo połączone z notorycznym brakiem czasu skłoniło mnie do wybrania drugiej opcji.
p.s.
Ta historia oczywiście nie ma nic wspólnego z mieszkaniem na Wsi Anielskiej, ale nie mogłem się powstrzymać...
p.s. 2
Niedawno dostałem służbowy telefon - smartfon najnowszej generacji. Jemu też się wydaje, że jest mądrzejszy od kury: upiera się, że wie lepiej ode mnie, co chcę napisać w SMS-ie. Ja zwariuję...
Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczną, ciemnoczerwoną kropę umieszczoną na korpusie żarówki. Ja, kupując, uwagi nie zwróciłem, no i mam za swoje. Po części winą obarczam małżonkę, która, zniecierpliwiona moimi przedłużającymi się studiami każdego modelu, krzyknęła najgłośniejszym z szeptów:
- No jak długo można wybierać żarówkę!?
Chwyciłem więc pospiesznie tę, która wydawała mi się najbardziej odpowiednia, po czym poszliśmy oglądać doniczki...
W domu wkręciłem żarówkę w lampę i włączyłem prąd. Nic. Ciemno. Jasny gwint, kupiłem uszkodzoną... Nagle żarówka rozbłysła, po czym zaczęła migać w tempie: sekunda - świeci, sekunda - nie świeci. Po kilku cyklach zaświeciła na dobre. Stojący pod lampą słup soli powoli zaczął wracać do postaci piszącego te słowa. I w tym momencie żarówka zgasła na dobre.
Winna okazała się kropa, która tak naprawdę jest fotokomórką. Żarówkę wyposażono (czego dowiedziałem się, a właściwie domyśliłem z serii niewielkich ikonek na opakowaniu) w układ elektroniczny, który pozwala włączyć ją do prądu na stałe, a żarówka sama będzie decydowała kiedy się włączyć. Sęk w tym, że u mnie nie zadziałało. To znaczy gdy żarówka się włączyła, to kropa uznała, że jest jasno, więc wyłączyła żarówkę. Gdy zapadła ciemność - kropa żarówkę włączyła. A po kilku takich przepychankach, uznała, że ktoś jaja sobie z niej robi i wyłączyła żarówkę na dobre.
Wymyśliłem dwa rozwiązania węzła gordyjskiego: albo zwrócić żarówkę do sklepu, albo zakleić kropę czarną taśmą izolacyjną, żeby jej się wydawało, że wciąż jest ciemno. Dzięki temu to JA decyduję, kiedy żarówka ma świecić. Wrodzone lenistwo połączone z notorycznym brakiem czasu skłoniło mnie do wybrania drugiej opcji.
p.s.
Ta historia oczywiście nie ma nic wspólnego z mieszkaniem na Wsi Anielskiej, ale nie mogłem się powstrzymać...
p.s. 2
Niedawno dostałem służbowy telefon - smartfon najnowszej generacji. Jemu też się wydaje, że jest mądrzejszy od kury: upiera się, że wie lepiej ode mnie, co chcę napisać w SMS-ie. Ja zwariuję...
niedziela, 3 lutego 2013
Obsesja
"On ma chyba jakąś obsesję..." - zapewne pomyślą czytelnicy odkrywszy, że ten rozdział znów poświęciłem kretom. A ja przyznam im rację. Owszem, narasta we mnie obsesja. Ale uprzejmie proszę o obiektywne rozważenie mojego przypadku. Wysoki sadzie, obsesja nie zrodziła się bez powodu, ona narasta z każdą kolejną wczesną wiosną, gdy odwilż odsłania ogród w takim oto stanie:
Na zdjęciu widać dwadzieścia cztery kopce. Ich liczbę należy pomnożyć co najmniej przez dziesięć. A przecież jeszcze nie ma mowy o wczesnej wiośnie! To dopiero początek lutego, w którym zima postanowiła wyjechać na kilkudniowe ferie. Usunięcie ponad dwustu kopców zajęło mi wczoraj ponad półtorej godziny, co daje imponującą średnią pół minuty na kopiec.
Początkowo, ku mojemu najszczerszemu zdumieniu, praca sprawiała mi frajdę: monotonne ruchy łopatką szybko wprawiły mnie w stan bez-myślenia. Uzbrojone w łopatę ręce automatycznie nabierały grudę za grudą i wrzucały je do taczek, a umysł wrzucił jałowy bieg i terkotał na wolnych obrotach. W pewnej chwili upaprana błotem ręka brutalnie nim potrząsnęła: Heeeej! Boli!
Ręka bolała od łopaty (o matko, jak bardzo...), plecy od zginania się, a najbardziej bolały pachwiny od półtoragodzinnego kucania. Umysł natomiast przeciągle jęknął na widok jednej trzeciej ogrodu wciąż ozdobionej krecimi pryszczami.
Reszta niech będzie milczeniem.
p.s.
Z odwilży najbardziej ucieszyła się brzoza, która zrzuciła lodowy ciężar i z westchnieniem ulgi wróciła do pionu:
Ciekawe, czy brzozy też mają zakwasy...
Na zdjęciu widać dwadzieścia cztery kopce. Ich liczbę należy pomnożyć co najmniej przez dziesięć. A przecież jeszcze nie ma mowy o wczesnej wiośnie! To dopiero początek lutego, w którym zima postanowiła wyjechać na kilkudniowe ferie. Usunięcie ponad dwustu kopców zajęło mi wczoraj ponad półtorej godziny, co daje imponującą średnią pół minuty na kopiec.
Początkowo, ku mojemu najszczerszemu zdumieniu, praca sprawiała mi frajdę: monotonne ruchy łopatką szybko wprawiły mnie w stan bez-myślenia. Uzbrojone w łopatę ręce automatycznie nabierały grudę za grudą i wrzucały je do taczek, a umysł wrzucił jałowy bieg i terkotał na wolnych obrotach. W pewnej chwili upaprana błotem ręka brutalnie nim potrząsnęła: Heeeej! Boli!
Ręka bolała od łopaty (o matko, jak bardzo...), plecy od zginania się, a najbardziej bolały pachwiny od półtoragodzinnego kucania. Umysł natomiast przeciągle jęknął na widok jednej trzeciej ogrodu wciąż ozdobionej krecimi pryszczami.
Reszta niech będzie milczeniem.
p.s.
Z odwilży najbardziej ucieszyła się brzoza, która zrzuciła lodowy ciężar i z westchnieniem ulgi wróciła do pionu:
Ciekawe, czy brzozy też mają zakwasy...
niedziela, 27 stycznia 2013
Odśnieżanie dróg
Odśnieżanie dróg w naszej gminie działa bez zarzutu. Choć pod pewnym względem znacznie się pogorszyło.
We wsi anielskiej panuje mikroklimat. Jak pisałem już kiedyś tutaj, mieszkamy na terenie górzystym, na którym zimy są dłuższe, mroźniejsze i o wiele bardziej śnieżne niż w położonym o dwadzieścia pięć kilometrów dalej i sto metrów niżej Krakowie. Gdy opuszczałem miasto by zamieszkać "za siódmą górą, za siódmą rzeką", najbardziej obawiałem się dojazdów do pracy. Obawę potęgowały opowieści starych mieszkańców.
- Panie, kiedyś to tu były zimy. Ino koniem się dojeżdżało. A koń jak szedł, to śniegu miał po szyję. A raz to odcięło nas na tydzień!
Te słowa słyszałem od kilku osób niezależnie za każdym razem, gdy wyrażałem wątpliwość, czy zdołam dojechać do gościńca.
Tymczasem mieszkając tu już siódmą zimę, ani razu nie miałem kłopotów z dojazdem do pracy. Albo inaczej, ani razu nie miałem kłopotu z przejechaniem pięciu kilometrów od mojego domu do gościńca. Bo droga krajowa nr 94 to już inna historia. Owszem, pługi jeżdżą regularnie, ale gdy mocno sypie, to obciążone ponad normę TIR-y nie są w stanie podjechać pod górki i blokują całą trasę.
Jedynie pierwszej zimy musiałem przyzwyczaić drogowców do swojej obecności. Ponieważ do pracy wstawałem wtedy skoro świt, wykonałem telefon do pana K., właściciela pługopiaskarki.
- Dzień dobry, chciałem powiedzieć, że ja mieszkam na Dołkach i muszę wyjechać do pracy o piątej rano, więc może by pan przejechał pługiem koło mnie, bo sypie jak cholera. Wie pan, bo to nowa chałupa i jeszcze pan koło mnie nie odsypywał.
- Dobra, zrobi się.
I się zrobiło. I to z jakim fasonem. Dzwoni budzik, odklejam powieki i... zamieram ze zdumienia. Cała sypialnia migocze jaskrawopomarańczową, dyskotekową poświatą. Co jest, do cholery!?
Pługopiaskarka pana K. właśnie przejechała koło domu zalewając pogrążoną w zimowym śnie okolicę ostrzegawczym światłem koguta z dachu szoferki.
Krótko mówiąc wszelkie moje obawy okazały się płonne: owszem, śniegu u nas nie brakuje, ale służby drogowe działają jak trzeba. Z jednym małym wyjątkiem... Jakoś tak ze dwie zimy temu zmieniły substancję, którą sypią na drogi. Wcześniej sypały zwykłym piaskiem, teraz używają jakiejś paskudnej mieszanki soli ze spieczonym żużlem, przez co śnieg na drodze zmienia się w obrzydliwą, burą pacię. Jej ohydę podkreśla nieskalana śnieżna biel pól rozciągających się po obu stronach drogi. Oficjalnie nie narzekam - wszyscy chcemy jeździć bezpiecznie. Po cichu z dezaprobatą kręcę głową...
p.s.
Nie tylko ja wypatruję wiosny. Brzózka w moim ogrodzie również nie może się jej doczekać.
We wsi anielskiej panuje mikroklimat. Jak pisałem już kiedyś tutaj, mieszkamy na terenie górzystym, na którym zimy są dłuższe, mroźniejsze i o wiele bardziej śnieżne niż w położonym o dwadzieścia pięć kilometrów dalej i sto metrów niżej Krakowie. Gdy opuszczałem miasto by zamieszkać "za siódmą górą, za siódmą rzeką", najbardziej obawiałem się dojazdów do pracy. Obawę potęgowały opowieści starych mieszkańców.
- Panie, kiedyś to tu były zimy. Ino koniem się dojeżdżało. A koń jak szedł, to śniegu miał po szyję. A raz to odcięło nas na tydzień!
Te słowa słyszałem od kilku osób niezależnie za każdym razem, gdy wyrażałem wątpliwość, czy zdołam dojechać do gościńca.
Tymczasem mieszkając tu już siódmą zimę, ani razu nie miałem kłopotów z dojazdem do pracy. Albo inaczej, ani razu nie miałem kłopotu z przejechaniem pięciu kilometrów od mojego domu do gościńca. Bo droga krajowa nr 94 to już inna historia. Owszem, pługi jeżdżą regularnie, ale gdy mocno sypie, to obciążone ponad normę TIR-y nie są w stanie podjechać pod górki i blokują całą trasę.
Jedynie pierwszej zimy musiałem przyzwyczaić drogowców do swojej obecności. Ponieważ do pracy wstawałem wtedy skoro świt, wykonałem telefon do pana K., właściciela pługopiaskarki.
- Dzień dobry, chciałem powiedzieć, że ja mieszkam na Dołkach i muszę wyjechać do pracy o piątej rano, więc może by pan przejechał pługiem koło mnie, bo sypie jak cholera. Wie pan, bo to nowa chałupa i jeszcze pan koło mnie nie odsypywał.
- Dobra, zrobi się.
I się zrobiło. I to z jakim fasonem. Dzwoni budzik, odklejam powieki i... zamieram ze zdumienia. Cała sypialnia migocze jaskrawopomarańczową, dyskotekową poświatą. Co jest, do cholery!?
Pługopiaskarka pana K. właśnie przejechała koło domu zalewając pogrążoną w zimowym śnie okolicę ostrzegawczym światłem koguta z dachu szoferki.
Krótko mówiąc wszelkie moje obawy okazały się płonne: owszem, śniegu u nas nie brakuje, ale służby drogowe działają jak trzeba. Z jednym małym wyjątkiem... Jakoś tak ze dwie zimy temu zmieniły substancję, którą sypią na drogi. Wcześniej sypały zwykłym piaskiem, teraz używają jakiejś paskudnej mieszanki soli ze spieczonym żużlem, przez co śnieg na drodze zmienia się w obrzydliwą, burą pacię. Jej ohydę podkreśla nieskalana śnieżna biel pól rozciągających się po obu stronach drogi. Oficjalnie nie narzekam - wszyscy chcemy jeździć bezpiecznie. Po cichu z dezaprobatą kręcę głową...
p.s.
Nie tylko ja wypatruję wiosny. Brzózka w moim ogrodzie również nie może się jej doczekać.
niedziela, 20 stycznia 2013
Pomoc drogowa
- Jejku! Jakby się ojciec dowiedział, tobym miał przerąbane...
Tak naprawdę chłopak użył słów bardziej dosadnych, ale faktycznie miał powód. Jak się pożycza auto od ojca i ląduje się tym autem w rowie, to mało który ojciec się nie zdenerwuje.
Śnieg pada od kilku dni. Pługi nie dają już rady, bywa, że drogi możemy się tylko domyśleć. Zwłaszcza tej w szczerym polu, którą śnieg zasypuje nie tylko z góry, ale i z boku (dopiero na wsi nauczyłem się różnicy pomiędzy zawieją a zamiecią: ta pierwsza to wiatr plus śnieg z góry, ta druga to wiatr plus śnieg z pola, taki, który spadł wcześniej, a teraz jest nawiewany na drogę).
Chłopak albo miał pecha, albo przeszarżował (jak się ma dwadzieścia lat to się raz na jakiś czas szarżuje). W każdym razie gdy go mijałem, to spojrzał się na mnie z taką bezsilną rozpaczą, że zatrzymałem się natychmiast.
On siedzi za kierownicą, ja pcham od tyłu. Nie idzie. Odsypujemy śnieg spod kół. Auto ani ruszy - koła kręcą się w miejscu, nie idzie nawet po rozbujaniu. Podczepiam linkę i próbuję wyciągnąć go moim samochodem. Koła nadal mielą śnieg, auto chłopaka ani myśli wyjechać z rowu. Ocieramy pot z czoła (ja ze zmęczenia, chłopak pewnie z emocji) i zastanawiamy się jak wydostać drania z pułapki. I wtedy zza zakrętu wyłania się samochód. Staje bez zawahania, wysiada jakiś facet.
- Tomuś (imię zmienione), aleś się wtarabanił! A jakby się ojciec dowiedział...
Teraz ja próbuję wyciągnąć Tomusia moim autem, Tomuś mieli kołami swojego, a znajomy jego ojca pcha go od tyłu. Auto nadal w rowie. Stoimy już we trójkę i ocierając pot z czoła (my ze zmęczenia, Tomuś z emocji) zastanawiamy się jak wyjść z impasu.
I wtedy zatrzymuje się kolejne auto. Wysiada facet i bez słowa podchodzi do bagażnika i pokazuje głową: dawaj! Ja za kółkiem mojego, Tomuś w swoim, dwaj faceci pchają. Powoli, centymetr po centymetrze, auto wytacza się na drogę. Uff...
- Tomuś, - drugi facet groźnie kiwa palcem - ale ty lepiej teraz uważaj! Jak by się ojciec dowiedział...
- No...
Tomuś dziękuje nam wzrokiem i odjeżdża powolutku, dwadzieścia na godzinę. Ja wracam do domu zadowolony z dobrego uczynku i zastanawiam się, czy w mieście też by tak chętnie Tomusiowi pomogli. Ale z drugiej strony czy w mieście są aż tak duże zaspy?
Tak naprawdę chłopak użył słów bardziej dosadnych, ale faktycznie miał powód. Jak się pożycza auto od ojca i ląduje się tym autem w rowie, to mało który ojciec się nie zdenerwuje.
Śnieg pada od kilku dni. Pługi nie dają już rady, bywa, że drogi możemy się tylko domyśleć. Zwłaszcza tej w szczerym polu, którą śnieg zasypuje nie tylko z góry, ale i z boku (dopiero na wsi nauczyłem się różnicy pomiędzy zawieją a zamiecią: ta pierwsza to wiatr plus śnieg z góry, ta druga to wiatr plus śnieg z pola, taki, który spadł wcześniej, a teraz jest nawiewany na drogę).
Chłopak albo miał pecha, albo przeszarżował (jak się ma dwadzieścia lat to się raz na jakiś czas szarżuje). W każdym razie gdy go mijałem, to spojrzał się na mnie z taką bezsilną rozpaczą, że zatrzymałem się natychmiast.
On siedzi za kierownicą, ja pcham od tyłu. Nie idzie. Odsypujemy śnieg spod kół. Auto ani ruszy - koła kręcą się w miejscu, nie idzie nawet po rozbujaniu. Podczepiam linkę i próbuję wyciągnąć go moim samochodem. Koła nadal mielą śnieg, auto chłopaka ani myśli wyjechać z rowu. Ocieramy pot z czoła (ja ze zmęczenia, chłopak pewnie z emocji) i zastanawiamy się jak wydostać drania z pułapki. I wtedy zza zakrętu wyłania się samochód. Staje bez zawahania, wysiada jakiś facet.
- Tomuś (imię zmienione), aleś się wtarabanił! A jakby się ojciec dowiedział...
Teraz ja próbuję wyciągnąć Tomusia moim autem, Tomuś mieli kołami swojego, a znajomy jego ojca pcha go od tyłu. Auto nadal w rowie. Stoimy już we trójkę i ocierając pot z czoła (my ze zmęczenia, Tomuś z emocji) zastanawiamy się jak wyjść z impasu.
I wtedy zatrzymuje się kolejne auto. Wysiada facet i bez słowa podchodzi do bagażnika i pokazuje głową: dawaj! Ja za kółkiem mojego, Tomuś w swoim, dwaj faceci pchają. Powoli, centymetr po centymetrze, auto wytacza się na drogę. Uff...
- Tomuś, - drugi facet groźnie kiwa palcem - ale ty lepiej teraz uważaj! Jak by się ojciec dowiedział...
- No...
Tomuś dziękuje nam wzrokiem i odjeżdża powolutku, dwadzieścia na godzinę. Ja wracam do domu zadowolony z dobrego uczynku i zastanawiam się, czy w mieście też by tak chętnie Tomusiowi pomogli. Ale z drugiej strony czy w mieście są aż tak duże zaspy?
niedziela, 13 stycznia 2013
Ambiwalencja
I czego właściwie ode mnie oczekujecie? Że, spojrzawszy rano za okno, zastygnę z radosnym karpiem na buzi, a potem, niczym pies na dźwięk słowa "spacer", będę skakał pod sufit z
wywalonym jęzorem i obłędem w oczach? Że głosem herolda wypowiem Wielką Rodzinną Wojnę na Śnieżki i, okutawszy siebie i dzieciaki kożuchami, wystrzelę nas na podwórko robić orły i bałwany? Bo w nocy spadł śnieg. Śnieg! Śnieg!!!
ŚNIEEEEEEEEEG!!!!!!!!!!!!!!!
Owszem. Zrobię to wszystko. Ale bez entuzjazmu.
Uświadomiłem to sobie wczoraj na imprezie u sąsiadów-przyjaciół, gdy, nieco zmęczony gwarem, muzyką i którymś z kolei drinkiem, usiadłem przy oknie i zapatrzyłem się na zasypywany białym puchem świat. Przez dobry kwadrans gapiłem się na nieziemsko piękną burzę śniegowych płatków wirujących w świetle ogrodowego reflektora. Czarna, mroźna noc, magiczna śnieżna kula. Hipnoza.
A ja nagle łapię się na tym, że wcale, ale to wcale mnie to piękno nie urzeka. I że myślę o tym, że znów będę musiał odśnieżyć cały podjazd. Że do sklepu pojadę objazdem, bo najkrótsza droga jest zbyt stroma nawet dla pługopiaskarki. Że wracając do domu pewnie przemoczę buty, bo zapomniałem ochraniaczy. I że jak przyjdzie ocieplenie, to cały ten cholerny śnieg zmieni drogę pod moja bramą w głęboki po kolana, rwący górski strumień.
Dla mieszczucha zima na wsi to bajka: za dnia narty, sanki, kuligi, wieczorem ogień w kominku, grzaniec, rozmowy... Codzienność wiejskiej zimy to odciski na rękach od szufli, auta w rowach i zadyszka po wyprawie na zakupy. W nieziemsko pięknych okolicznościach przyrody.
Owszem. Zrobię to wszystko. Ale bez entuzjazmu.
Uświadomiłem to sobie wczoraj na imprezie u sąsiadów-przyjaciół, gdy, nieco zmęczony gwarem, muzyką i którymś z kolei drinkiem, usiadłem przy oknie i zapatrzyłem się na zasypywany białym puchem świat. Przez dobry kwadrans gapiłem się na nieziemsko piękną burzę śniegowych płatków wirujących w świetle ogrodowego reflektora. Czarna, mroźna noc, magiczna śnieżna kula. Hipnoza.
A ja nagle łapię się na tym, że wcale, ale to wcale mnie to piękno nie urzeka. I że myślę o tym, że znów będę musiał odśnieżyć cały podjazd. Że do sklepu pojadę objazdem, bo najkrótsza droga jest zbyt stroma nawet dla pługopiaskarki. Że wracając do domu pewnie przemoczę buty, bo zapomniałem ochraniaczy. I że jak przyjdzie ocieplenie, to cały ten cholerny śnieg zmieni drogę pod moja bramą w głęboki po kolana, rwący górski strumień.
Dla mieszczucha zima na wsi to bajka: za dnia narty, sanki, kuligi, wieczorem ogień w kominku, grzaniec, rozmowy... Codzienność wiejskiej zimy to odciski na rękach od szufli, auta w rowach i zadyszka po wyprawie na zakupy. W nieziemsko pięknych okolicznościach przyrody.
niedziela, 6 stycznia 2013
Sposób na fotoradary
Zacznę od tego, że trzeba mieć wyjątkowego pecha, żeby złapać mandat na drodze krajowej nr 94, przy której leży moja gmina. Jak już wcześniej pisałem (na przykład tutaj), jest ona zbyt ruchliwa, zbyt wąska i zbyt kręta, żeby dało się jechać szybciej niż najwolniejszy uczestnik ruchu, czyli albo ledwo żywa ciężarówka, albo kierowca, który do przestrzegania przepisów podchodzi bezkompromisowo. Wariaci oczywiście zdarzają się jak wszędzie, ale zdecydowana większość kierowców wie, że wyprzedzanie nie ma najmniejszego sensu i grzecznie jedzie w rządku 50-60 na godzinę.
Tej sytuacji zdaje się zupełnie nie dostrzegać zarządca drogi krajowej nr 94, czyli Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która co kilka kilometrów umieściła budki z fotoradarami. To znaczy nikt do końca nie wie, czy w budce akurat zagnieździł się jednooki drapieżnik, czy też pozostaje ona niezamieszkała. Faktem jest, że między Krakowem a Olkuszem jest tych budek co najmniej dziesięć, z czego, jeśli dobrze policzyłem, cztery lub pięć na terenie mojej gminy. Jedna z nich niedawno zmieniła kolor: z szaroburego na jaskrawo-żółty, który, w myśl nowych przepisów, jednoznacznie ostrzega kierowców, że ze środka łypie oko radaru. Pozostałe, przecząc wspomnianej wyżej niepewności, są na sto procent nieszkodliwe. Bo...
Sposoby na fotoradary są w naszej gminie dwa: nalepka lub szmata. Tę pierwszą nalepia się na szklane okienko budki, więc nawet jeśli w środku jest urządzenie, to i tak nic nie widzi. Nalepka tkwi na miejscu średnio co najmniej pół roku, dzięki czemu widać jak na dłoni, jak bardzo zarządca drogi interesuje się (nie interesuje się) daną budką. Szmata jest w swym działaniu o wiele bardziej radykalna: nasączona substancją łatwopalną, wciskana jest do budki przez wybite wcześniej okienko i podpalana. Nadtopiona, osmalona budka smętnie tkwi na słupie równie długie miesiące, zanim służba drogowa nie wymieni jej na nową.
Pytanie zasadnicze brzmi: czy powinniśmy potępiać wandala, który śmieje się w twarz przepisom, czy może jednak dostrzec w nim Janosika, który wziął w obronę maluczkich, uciskanych przez opresyjnych urzędników? Z jednej strony Polska przoduje w statystykach ofiar wypadków drogowych, z drugiej każdy z nas podświadomie czuje, że większość fotoradarów służy przede wszystkim do drenaży naszych portfeli, a dopiero na drugim miejscu do zwiększenia bezpieczeństwa na drodze. Ja nie chcę odpowiadać na to pytanie. Niechaj każdy czytelnik sam rozstrzygnie, gdzie leży racja. Może ten tekst będzie pretekstem do dyskusji w szerszym gronie?
Mnie tylko ciekawi, czy fotoradary niszczy się jedynie w mojej okolicy, czy może jest to proceder bardziej popularny?
Tej sytuacji zdaje się zupełnie nie dostrzegać zarządca drogi krajowej nr 94, czyli Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, która co kilka kilometrów umieściła budki z fotoradarami. To znaczy nikt do końca nie wie, czy w budce akurat zagnieździł się jednooki drapieżnik, czy też pozostaje ona niezamieszkała. Faktem jest, że między Krakowem a Olkuszem jest tych budek co najmniej dziesięć, z czego, jeśli dobrze policzyłem, cztery lub pięć na terenie mojej gminy. Jedna z nich niedawno zmieniła kolor: z szaroburego na jaskrawo-żółty, który, w myśl nowych przepisów, jednoznacznie ostrzega kierowców, że ze środka łypie oko radaru. Pozostałe, przecząc wspomnianej wyżej niepewności, są na sto procent nieszkodliwe. Bo...
Sposoby na fotoradary są w naszej gminie dwa: nalepka lub szmata. Tę pierwszą nalepia się na szklane okienko budki, więc nawet jeśli w środku jest urządzenie, to i tak nic nie widzi. Nalepka tkwi na miejscu średnio co najmniej pół roku, dzięki czemu widać jak na dłoni, jak bardzo zarządca drogi interesuje się (nie interesuje się) daną budką. Szmata jest w swym działaniu o wiele bardziej radykalna: nasączona substancją łatwopalną, wciskana jest do budki przez wybite wcześniej okienko i podpalana. Nadtopiona, osmalona budka smętnie tkwi na słupie równie długie miesiące, zanim służba drogowa nie wymieni jej na nową.
Pytanie zasadnicze brzmi: czy powinniśmy potępiać wandala, który śmieje się w twarz przepisom, czy może jednak dostrzec w nim Janosika, który wziął w obronę maluczkich, uciskanych przez opresyjnych urzędników? Z jednej strony Polska przoduje w statystykach ofiar wypadków drogowych, z drugiej każdy z nas podświadomie czuje, że większość fotoradarów służy przede wszystkim do drenaży naszych portfeli, a dopiero na drugim miejscu do zwiększenia bezpieczeństwa na drodze. Ja nie chcę odpowiadać na to pytanie. Niechaj każdy czytelnik sam rozstrzygnie, gdzie leży racja. Może ten tekst będzie pretekstem do dyskusji w szerszym gronie?
Mnie tylko ciekawi, czy fotoradary niszczy się jedynie w mojej okolicy, czy może jest to proceder bardziej popularny?
Subskrybuj:
Posty (Atom)