niedziela, 1 września 2013

Jeszcze o Dolinie Będkowskiej


Każdy rodzic zna te chwile, w których ma ochotę zamordować własne dzieci. Nie dzieci - rozwrzeszczane, wydurniające się, głuche na łagodną perswazję potwory, które uparły się przećwiczyć umiejętność od dawna opanowaną do perfekcji: zmienianie swoich rodziców w czerwonookich, dyszących przez rozdęte nozdrza, miażdżących zęby w szczękościsku, rozdygotanych dzieciobójców.


Od kiedy posiadam dzieci, czyli od blisko siedmiu lat, jestem przekonany, że ludzkość spokojnie dożywałaby setki, gdyby nie potomstwo. Skoro jednak chęć przedłużenia gatunku wygrywa ze spokojnymi popołudniami na kanapie z dobrą lekturą, filiżanką herbaty i perspektywą wieczornego wypadu do kina, trzeba jakoś nieść ten krzyż. Moim sposobem na nie-zamordowanie własnych koźląt są wypady do Doliny Będkowskiej.

Choćby na godzinkę, nawet na pół. Dolina Będkowska posiada bowiem zadziwiającą właściwość łagodzenia wszelkiego napięcia, wartą o wiele więcej niż wysiłek zapakowania rozwrzeszczanego stada do samochodu, spakowania koca, ubrań na zmianę (niepotrzebnych, ale gdyby ich zabrakło, trzeba by się po nie wracać), jedzenia i picia, które również podlegają pod prawo Murphy'ego, a także lektury, która zgodnie z tą bezlitosną regułą przeważnie zostaje w domu, pominięta w rozgardiaszu.

W Dolinie Będkowskiej dzieciaki natychmiast wpadają na niewielki plac zabaw (huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica) i pozostają na nim tak długo, jak im się pozwoli. I TERAZ NAJWAŻNIEJSZE: nie zawracają głowy rodzicom. Żadnych "Tato, nudzi mi się", "Mamo, a on mi zabrał łopatkę". Są całkowicie pochłonięte zabawą, przeważnie z innymi dziećmi, których rodzice - tak jak my - opadają z westchnięciem na ławki i wpatrują się we wspinaczy na Sokolicy, bo też zapomnieli gazety.

Bywałem z dziećmi na wielu różnych placach zabaw. Ten w Dolinie Będkowskiej jest jedynym mi znanym, który pozwala rodzicom tak bardzo odetchnąć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz