Ten poranek zdecydowanie nie udał się dziesięciocentymetrowej dżdżownicy, którą błyskawicznym ruchem dzioba wyciągnął z trawy drozd. Potem jeszcze trochę ją potarmosił i zjadł. A potem ćwierknął coś po drozdowemu i poleciał, wyraźnie zadowolony. Dżdżowniczy dramat rozegrał się półtora metra ode mnie, dziś, wcześnie rano.
Obudziłem się przed resztą rodziny. Wstałem, nastawiłem ekspres i chwilę później z parującym kubkiem w ręku, wciąż w piżamie, usiadłem na tarasie by cieszyć się Idealnym Niedzielnym Porankiem (słońce, rosa, ciepło, cicho). Kilka nieruchomych minut w fotelu i zaczęły zlatywać się ptaki, dla których świeżo skoszony trawnik to zaproszenie na śniadanie. Kosy, drozdy, pliszki, szpaki, a także zięba (jeśli mnie wzrok nie mylił, bo akurat ona usiadła daleko).
Półgodzinną medytację przerwały dzieciaki, które wychynęły z domu i, również w piżamach, rozpoczęły okupację moich kolan.
A potem była wędrówka boso po mokrej trawie, a po niej niespieszne śniadanko ze szczypiorkiem z własnego warzywnika, a teraz siedzę sobie na tarasie z komputerem na kolanach i piszę ten tekst.
I to właśnie dla takich poranków płacę ten cholerny kredyt. Jeszcze dwadzieścia cztery lata...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz