Im dłużej mieszkamy na wsi, tym bardziej Wyprawy nam smakują - zgodnie z zasadą, że każdą rzecz docenia się tym bardziej, im trudniej jest ją zdobyć.
Gdy mieszczuchowi zachce się pójść do kina/teatru/muzeum/knajpy/na koncert/do znajomych lub w jakiekolwiek inne ciekawe miejsce, to po prostu idzie. Wsiada w auto lub w autobus i jedzie, a czasem to nawet spacerem dojdzie. O powrót się nie martwi, bo zawsze zdąży na ostatni kurs, a w ostateczności weźmie taksówkę. A jak się mieszczuchowi odwidzi, to się nie przejmuje, bo przecież mieszka na tyle blisko, że zawsze może pojechać następnego dnia. Inna sprawa, że mieszkanie w mieście rozpieszcza i często zamiast iść, mieszczuch zostaje w domu w myśl zasady "jutro". Gdy jeszcze mieszkałem w Krakowie, to do Muzeum Narodowego miałem kwadrans spacerem. Za blisko. "E... przecież nie ucieknie" - myślałem sobie, w związku z czym nie odwiedziłem szacownego gmachu ani razu. Uczyniłem to dopiero po wyprowadzce na wieś.
Wyprawa do miasta wiąże się z o wiele większym wysiłkiem, niż można by się spodziewać. I bynajmniej nie chodzi o odległość. "Co to jest, te kilka kilometrów więcej." - myślałem jeszcze w trakcie budowy domu. Fizycznie to rzeczywiście niewiele. Do granic Krakowa jadę mniej niż pół godziny, czasami pokonanie Alei Trzech Wieszczów zabiera więcej czasu! Sęk w tym, że to nie odległość jest barierą, a własna psychika. Bo gdy człowiek wraca z pracy pokonawszy te trzydzieści kilometrów, to na myśl, że ma to zrobić jeszcze raz, wzdycha głęboko i zwala się z książką na kanapę (zimą), lub chwyta za łopatę i idzie do ogrodu (latem). Przez pierwsze pół roku po przeprowadzce jeszcze się nie dałem: popołudniami wsiadałem w auto (sam lub z rodziną) i dawaj w miasto. Wkrótce jednak wieś anielska pokonała światła wielkiego miasta i zmieniła wypady w Wyprawy.
Co wyszło nam zdecydowanie na dobre. Im rzadsze są Wyprawy, tym bardziej nam smakują. Niegdyś banalne cappucino w kawiarni, powiedzmy na Królewskiej, teraz stało się ucztą, której najdrobniejszy element celebrujemy z całą uważnością, na jaką nas stać. Niespieszny spacer, wkroczenie do przytulnego wnętrza, wybór stolika, przegląd menu, rozmowa z kelnerem, crème de la crème wyprawy czyli KAWA, której smakowanie można rozebrać, niczym fraktale, na nieskończenie drobne elementy, począwszy od docenienia wzorku z mleka ułożonego przez zmyślnego baristę, skończywszy na dyskretnym wylizaniu filiżanki. Dalej: rozmowa, błądzenie wzrokiem po wnętrzu i zerkanie przez okno na ulicę, lektura świeżej gazety, jeśli akurat taką mamy wolę i tak dalej, i tak dalej, a wszystko ze świadomością, że następna taka okazja zdarzy się nie wiadomo kiedy.
- Kochanie, ruszamy się do miasta? - rozochocony powyższym tekstem zwracam się do małżonki.
- A może zaprośmy kogoś do nas... - odpowiada małżonka po kilku sekundach namysłu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz