Wczoraj wkopałem kompost z jednego z dwóch zbiorników, które skleciłem z desek po budowie, jeszcze zanim na dobre zamieszkałem w nowym domu. Drugi, wciąż pełen, przyciąga uwagę niczym czarna dziura. Niby człowiek zajmuje się czym innym: czyta, bawi się z dzieciakami, film ogląda, bloga pisze, ale drzazga tkwi i podrażnia: jeszcze jedna wielka, ciężka jak diabli kupa przerobionego kompostu czeka na wkopanie i nie ma zmiłuj, nikt tego za mnie nie zrobi...
A mimo to darzę kompost czcią i uwielbieniem i stanowi on dla mnie źródło nieustającej, całorocznej radości i satysfakcji. Ciężkiej pracy wymaga tylko raz w roku, a w zamian daje stałe poczucie euforycznego zadowolenia z własnej gospodarności. Nic się nie marnuje, każda najmniejsza obierka od ziemniaka, łupina od cebuli czy ogryzek od jabłka ląduje w wielkiej skrzyni. Całe góry skoszonej trawy (koszenie trawy to temat na osobny felieton) formują wielką zieloną hałdę, która po tygodniu spłaszcza się i ubija we wciąż zagadkowy dla mnie sposób - ile by nie wsypać, zawsze się zmieści! Na kompost wędrują skorupki od jajek, popiół z grilla, a nawet tekturowe rolki po papierze toaletowym, świetnie napowietrzające pryzmę zanim nie oklapną. A z popiołem trzeba uważać! Raz wsypałem niedogaszony, po czym o jedenastej w nocy, już w piżamie, rozwijałem wąż ogrodowy i gasiłem gorejące deski...
Wczoraj po południu bezlitosne dzieciaki zażądały spaceru. Zwlokłem się z łoża boleści, mój krzyż pół metra za mną, jeszcze się czepiał kanapy, i ruszyłem drogą z łokciem w tył i w bok w charakterystycznym geście masowania dolnej części pleców. Po drodze wpadłem na sąsiadkę, której ramię idealnie naśladowało moje.
- Kompost? - spytałem.
- Aha... - odparła z twarzą wykrzywioną bólem i oczami błyskającymi radością i satysfakcją.
